Dziś rano w skrzynce na listy leżała koperta z ‘Marianną’ w rogu…bez szczególnych emocji wymamrotałam z lekką ironią: ‘ach, no, ‘Francja’ znów do mnie pisze…’ Po otwarciu okazało się, że to mandat za parkowanie..
Dziś zazwyczaj Marianna na kopercie nie przynosi żadnych emocjonujących mnie wieści, często to jakiś mandat, podatek, no krótko mówiąc jakiś rachunek do uregulowania. Ale kiedyś było inaczej.
Pamiętam jeszcze kilka lat temu czekałam na ‘Marianne’. Trzy razy dziennie sprawdzałam skrzynkę na listy, a jak już ten list znalazł się w moich rekach, to radość pomieszana ze strachem, wywoływała lekki ból żołądka….bo teraz trzeba było ten list otworzyć. Jeszcze kilka lat temu co chwila ważyły się moje losy we Francji. Mimo, że Polska była prawie członkiem Unii Europejskiej, to we Francji studenci z Polski jeszcze przez lata byli traktowani bez europejskich przywilejów. Wiec list z Marianna to była odpowiedz na moja skromna prośbę: “Czy mogę jeszcze u was trochę zostać?”…”Jeszcze na rok?”… “A jeśli już mogę zostać, to czy mogę pracować?”, “A w związku z tym, że pracuje to czy już mi przysługuje ubezpieczenie…bo przecież jest obowiązkowe…” i tak w kolko Macieju. Co roku od nowa, tą samą procedurą i ogromną, lekko kulejącą administracyjną machiną francuską do okiełznania.
Nigdy nie zapomnę gdy składałam pierwszy wniosek o Studencką Kartę Pobytu. W ambasadzie polskiej upewnili mnie, że to żaden problem i żadna wielka filozofia, wystarczy karta studencka, paszport i trzy zdjęcia legitymacyjne. Jeszcze tego samego dnia wybrałam się do prefektury…oczywiście zastałam tam niemiłosierne tłumy ludzi, kilkanaście kolejek, nie wiadomo dokąd prowadzących…no i oczywiście nikt nie mówił po angielsku, a ja wtedy nie rozumiałam słowa po francusku… Po jakieś godzinie chodzenia po pietrach, korytarzach i stania w nieodpowiednich kolejkach wreszcie udało mi się uzyskać informacje, że to nie tu powinnam być i że studenci maja swój oddział gdzieś na drugim końcu Paryża. Szczerze powiem, ulżyło mi, bo tam od tego bałaganu już zaczęła mnie bolec głowa… Jednak gdy dotarlam pod wskazany adres, to okazało się, że ‘studenckie centrum’ to jeszcze większy ‘bazar’. Setki studentów zgromadzonych w szerokim korytarzu, ale kolejki nie było…tylko calą masą napierali na drzwi prowadzące…’gdzies’… które blokowała postawna Pani urzędniczka i z nie do końca jasnych dla mnie powodów niektórych przepuszczała dalej, a innych nie… Po około pięciu godzinach dotarłam przed oblicze owej Pani, ściskając w ręce paszport, kartę studencka i trzy wymięte z emocji zdjęcia, z nadzieja, że przejdę dalej; możne do jakiejś ‘poczekalni’ z krzesełkami, porozmawiam z jakimś miłym urzędnikiem, on wystawi mi kartę pobytu i już! Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej niż ‘Hello..’ gdy pani urzędniczka wetknęła mi w ręce jakiś plik papierów i zostałam odepchnięta na bok. Poczułam, jak tłum mnie wypycha coraz dalej i dalej, aż znalazłam się na dworze, w błogiej ciszy… Spojrzałam na plik papierów, które zostały mi wręczone, na pierwszej kartce było napisane: ‘RDV dans 3 semaines’ (‘spotkanie za trzy tygodnie’) Wszytko jasne, pomyślałam sobie, tylko kto mi pomoże wypełnić te stosy papierów… Na szczęście w szkole znalazłam uczynne dusze, które pomogły mi rozszyfrować owe dokumenty i okazało się, że paszport z legitymacja i zdjęciami to zdecydowanie za mało by dostać upragniona kartę. Wiec zaczęłam pielgrzymkę po różnorakich urzędach, by zebrać przeróżne zaświadczenia, świstki, kopie zaświadczeń, pieczątki, podpisy… Teoretycznie administracja we Francji jest bardzo logiczna i każda procedura jest opisana trochę jak ‘po nitce do klebka’….problem z tym, że dość szybko okazuje się , że nikt za bardzo nie wie gdzie jest schowany ten początek nitki, który do tego kłębka prowadzi, wiec człowiek biega z urzędu do urzędu i nic nie możne załatwić, bo zawsze brakuje jakiegoś dokumentu, którego nie możne dostać, bo właśnie tego innego dokumentu brak….poczułam na własnej skórze dramaturgie życia Józefa K, bohatera Kafki…koszmar..
Trzy tygodnie prawie minęły, moje spotkanie z wyśnionym ‘miłym’ urzędnikiem, który zakończy moje katusze wręczając mi kartę pobytu zbliżało się wielkimi krokami, a ja nadal nie miałam wszystkich wymaganych zaświadczeń. Po krótkich analizach stwierdziłam, że administracja tu jest trochę jak z rosyjska ruletka - zależy na kogo się trafi. Wiec przyjęłam nowa taktykę i wracałam kilka razy do tego samego okienka, gdy tylko ‘Pani’ się zmieniała. Takim właśnie sposobem w końcu uzyskałam wszystkie niezbędne dokumenty na czas.
Cala szczęśliwa stawiłam się w oznaczonym dniu na spotkanie w ‘centrum dla studentow’. Tym razem bardzo wcześnie rano, godzinę przed oficjalnym otwarciem, żeby uniknąć tłumów. Gdy dotarłam na miejsce okazało się , że nie tylko ja miałam taki zacny pomysł lecz, przed zamkniętymi jeszcze drzwiami koczował tłum studentów… Już wiedziałam, że znów mnie czeka piec godzin stania w ścisku w owym korytarzu z wbitym wzrokiem w postawna panią urzędniczkę pilnującą upragnionego przejścia niczym strażnik edenu. I tak właśnie było. Po godzinach czekania, w końcu wręczyłam jej wypełnione skrupulatnie dokumenty. Przejrzała w pospiechu, spojrzała na mnie i zapytała złamanym angielskim: ‘A jak będziesz wybierać pieniądze we Francji bez konta w banku’ ja na to: ‘Mam konto w Polsce’ ona: ‘Tak? To pokaż proszę kartę bankową jako dowod’ ..zatkało mnie…. karty nie miałam przy sobie, zostawiłam w domu, by mi tu w tłumie nikt nie ukradł… Kazała mi wrócić na drugi dzień, z kartą. Myślałam, że się popłaczę. No trudno, pomyślałam, jutro przyjdę i do tego jeszcze wcześniej rano…tym razem się uda. Na drugi dzień bardzo wcześnie byłam już na miejscu, zmotywowana, że tym razem mam już wszystko! Po kolejnych godzinach czekania, wręczyłam znienawidzonej Pani urzędniczce moje dokumenty, po czym wyjęłam kartę by z duma pokazać owy dowód na to, że moje konto w Polsce naprawdę istnieje. Pani urzędniczka zniecierpliwiona i rozdrażniona: ‘Co to? Po co mi to pokazujesz?’ …Nie miała ochoty słuchać mojego wytłumaczenia, ‘że przecież wczoraj…’ tylko wręczyła mi kwitek z numerkiem czterocyfrowym i kazała mi przejść dalej.. Wreszcie! Fakt, ze zapomniała zupełnie o tym, że dzień wcześniej prosiła mnie o coś, czego tak naprawdę, jak się później okazało, nie miała prawa, już nie wydawał się istotny. Wreszcie udało mi się wejść do poczekalni! Rozejrzałam się do okola. Miejsce to było zupełnie inne niż to sobie wyobrażałam. Było to ogromne pomieszczenie, świeżo po remoncie (a raczej w trakcie bo gdzieniegdzie zwisały kable z sufitu, a na podłodze to był jeszcze surowy beton). Osób w niej było nie mniej niż w owym korytarzu, w którym spędziłam wcześniej kilka dobrych godzin. Lecz atmosfera tu była inna. Nikt się nie pchał, większość osób siedziała na betonowej podłodze. Ci co mieli szczecie, siedzieli pod ścianą, mogli się oprzeć. Reszta siedziała zgarbiona, trudno powiedzieć ile już czasu. Po drugiej stronie sali stal długi stół zasłany zielonym obrusem a za nim około dziesięciu urzędników. W ciszy przeglądali wnioski swoich oponentów, siedzących na przeciwko nich na metalowych krzesełkach. Nad ich głowami wisiała tablica wyświetlająca numerki… Ok, numerek…spojrzałam na kwitek, który dostałam przy wejściu..ach, ‘tylko’ około 200 osób przede mną…słabo mi się zrobiło. Postanowiłam, że może lepiej będzie gdzieś usiąść. Znalazłam skrawek wolnej podłogi, usiadłam na kurtce i zaczęłam żałować, ze nie zabrałam ze sobą jakieś książki, żeby czas się za bardzo nie dłużył. Rozglądałam się dookoła, obserwowałam otaczających mnie znudzonych ludzi i czekałam… Co jakiś czas głuchą cisze zakłócał podniesiony ton zdenerwowanego urzędnika. Ciarki przechodziły po plecach gdy któryś z Panów lub któraś z Pań za zielonym obrusem ze zdenerwowaniem wykrzykiwała coś na zazwyczaj nie bardzo rozumiejącego o co chodzi studenta…bo przecież sporo osób przyjechało uczyć się języka do Francji, wiec dobrze jeszcze nim nie władali, a urzędnicy nie znali angielskiego….nie znali, albo nie chcieli mówić…trudno powiedzieć…
Po kilku godzinach wreszcie przyszła moja kolej. Podeszłam do stołu…dwie myśli mi się kołatały po zmęczonej głowie: żebym już dostała ta kartę..no i żeby tylko nikt na mnie nie krzyczał, gdy nie będę rozumieć o co im chodzi…no bo przecież nie będę rozumieć, bo nie mowie po francusku.. Usiadłam na krzesełku, wręczyłam moje teczkę z dokumentami, w zamian Pan urzędnik podał mi nowy plik kartek..do wypełnienia, na miejscu… Zrobiło mi się gorąco, spojrzałam błędnym wzrokiem na linijki francuskiego tekstu, ‘nic nie rozumiem’ pomyślałam w panice. Spojrzałam na urzędnika, już wiedziałam, ze znowu się nie uda, ze będę musiała znów tu wrócić. ‘Sorry, I don’t understand’ (‘Przepraszam, ale nic nie rozumiem’) powiedziałam ze łzami w oczach wskazując podane mi kartki… Twarz Pana urzędnika wykrzywiła się w grymasie, który przypominał znudzenie i żałość w jednym, po czym powiedział bardzo okaleczonym angielskim : ‘Ok, I’ll try to help you…’ (‘Dobrze, postaram się pomoc..’) Skończyło się na tym, ze sam za mnie wypełnił te wszystkie kartki. Po czym zniknął gdzieś za drzwiami. Wrócił po kilku minutach, wręczył mi jakiś niebieski dokument z przyklejonym moim zdjęciem legitymacyjnym i powiedział, że mam czekać na list. Dostane wezwanie po odbiór karty. List z ‘Marianną’ !!!!!!
Dziś zazwyczaj Marianna na kopercie nie przynosi żadnych emocjonujących mnie wieści, często to jakiś mandat, podatek, no krótko mówiąc jakiś rachunek do uregulowania. Ale kiedyś było inaczej.
Pamiętam jeszcze kilka lat temu czekałam na ‘Marianne’. Trzy razy dziennie sprawdzałam skrzynkę na listy, a jak już ten list znalazł się w moich rekach, to radość pomieszana ze strachem, wywoływała lekki ból żołądka….bo teraz trzeba było ten list otworzyć. Jeszcze kilka lat temu co chwila ważyły się moje losy we Francji. Mimo, że Polska była prawie członkiem Unii Europejskiej, to we Francji studenci z Polski jeszcze przez lata byli traktowani bez europejskich przywilejów. Wiec list z Marianna to była odpowiedz na moja skromna prośbę: “Czy mogę jeszcze u was trochę zostać?”…”Jeszcze na rok?”… “A jeśli już mogę zostać, to czy mogę pracować?”, “A w związku z tym, że pracuje to czy już mi przysługuje ubezpieczenie…bo przecież jest obowiązkowe…” i tak w kolko Macieju. Co roku od nowa, tą samą procedurą i ogromną, lekko kulejącą administracyjną machiną francuską do okiełznania.
Nigdy nie zapomnę gdy składałam pierwszy wniosek o Studencką Kartę Pobytu. W ambasadzie polskiej upewnili mnie, że to żaden problem i żadna wielka filozofia, wystarczy karta studencka, paszport i trzy zdjęcia legitymacyjne. Jeszcze tego samego dnia wybrałam się do prefektury…oczywiście zastałam tam niemiłosierne tłumy ludzi, kilkanaście kolejek, nie wiadomo dokąd prowadzących…no i oczywiście nikt nie mówił po angielsku, a ja wtedy nie rozumiałam słowa po francusku… Po jakieś godzinie chodzenia po pietrach, korytarzach i stania w nieodpowiednich kolejkach wreszcie udało mi się uzyskać informacje, że to nie tu powinnam być i że studenci maja swój oddział gdzieś na drugim końcu Paryża. Szczerze powiem, ulżyło mi, bo tam od tego bałaganu już zaczęła mnie bolec głowa… Jednak gdy dotarlam pod wskazany adres, to okazało się, że ‘studenckie centrum’ to jeszcze większy ‘bazar’. Setki studentów zgromadzonych w szerokim korytarzu, ale kolejki nie było…tylko calą masą napierali na drzwi prowadzące…’gdzies’… które blokowała postawna Pani urzędniczka i z nie do końca jasnych dla mnie powodów niektórych przepuszczała dalej, a innych nie… Po około pięciu godzinach dotarłam przed oblicze owej Pani, ściskając w ręce paszport, kartę studencka i trzy wymięte z emocji zdjęcia, z nadzieja, że przejdę dalej; możne do jakiejś ‘poczekalni’ z krzesełkami, porozmawiam z jakimś miłym urzędnikiem, on wystawi mi kartę pobytu i już! Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej niż ‘Hello..’ gdy pani urzędniczka wetknęła mi w ręce jakiś plik papierów i zostałam odepchnięta na bok. Poczułam, jak tłum mnie wypycha coraz dalej i dalej, aż znalazłam się na dworze, w błogiej ciszy… Spojrzałam na plik papierów, które zostały mi wręczone, na pierwszej kartce było napisane: ‘RDV dans 3 semaines’ (‘spotkanie za trzy tygodnie’) Wszytko jasne, pomyślałam sobie, tylko kto mi pomoże wypełnić te stosy papierów… Na szczęście w szkole znalazłam uczynne dusze, które pomogły mi rozszyfrować owe dokumenty i okazało się, że paszport z legitymacja i zdjęciami to zdecydowanie za mało by dostać upragniona kartę. Wiec zaczęłam pielgrzymkę po różnorakich urzędach, by zebrać przeróżne zaświadczenia, świstki, kopie zaświadczeń, pieczątki, podpisy… Teoretycznie administracja we Francji jest bardzo logiczna i każda procedura jest opisana trochę jak ‘po nitce do klebka’….problem z tym, że dość szybko okazuje się , że nikt za bardzo nie wie gdzie jest schowany ten początek nitki, który do tego kłębka prowadzi, wiec człowiek biega z urzędu do urzędu i nic nie możne załatwić, bo zawsze brakuje jakiegoś dokumentu, którego nie możne dostać, bo właśnie tego innego dokumentu brak….poczułam na własnej skórze dramaturgie życia Józefa K, bohatera Kafki…koszmar..
Trzy tygodnie prawie minęły, moje spotkanie z wyśnionym ‘miłym’ urzędnikiem, który zakończy moje katusze wręczając mi kartę pobytu zbliżało się wielkimi krokami, a ja nadal nie miałam wszystkich wymaganych zaświadczeń. Po krótkich analizach stwierdziłam, że administracja tu jest trochę jak z rosyjska ruletka - zależy na kogo się trafi. Wiec przyjęłam nowa taktykę i wracałam kilka razy do tego samego okienka, gdy tylko ‘Pani’ się zmieniała. Takim właśnie sposobem w końcu uzyskałam wszystkie niezbędne dokumenty na czas.
Cala szczęśliwa stawiłam się w oznaczonym dniu na spotkanie w ‘centrum dla studentow’. Tym razem bardzo wcześnie rano, godzinę przed oficjalnym otwarciem, żeby uniknąć tłumów. Gdy dotarłam na miejsce okazało się , że nie tylko ja miałam taki zacny pomysł lecz, przed zamkniętymi jeszcze drzwiami koczował tłum studentów… Już wiedziałam, że znów mnie czeka piec godzin stania w ścisku w owym korytarzu z wbitym wzrokiem w postawna panią urzędniczkę pilnującą upragnionego przejścia niczym strażnik edenu. I tak właśnie było. Po godzinach czekania, w końcu wręczyłam jej wypełnione skrupulatnie dokumenty. Przejrzała w pospiechu, spojrzała na mnie i zapytała złamanym angielskim: ‘A jak będziesz wybierać pieniądze we Francji bez konta w banku’ ja na to: ‘Mam konto w Polsce’ ona: ‘Tak? To pokaż proszę kartę bankową jako dowod’ ..zatkało mnie…. karty nie miałam przy sobie, zostawiłam w domu, by mi tu w tłumie nikt nie ukradł… Kazała mi wrócić na drugi dzień, z kartą. Myślałam, że się popłaczę. No trudno, pomyślałam, jutro przyjdę i do tego jeszcze wcześniej rano…tym razem się uda. Na drugi dzień bardzo wcześnie byłam już na miejscu, zmotywowana, że tym razem mam już wszystko! Po kolejnych godzinach czekania, wręczyłam znienawidzonej Pani urzędniczce moje dokumenty, po czym wyjęłam kartę by z duma pokazać owy dowód na to, że moje konto w Polsce naprawdę istnieje. Pani urzędniczka zniecierpliwiona i rozdrażniona: ‘Co to? Po co mi to pokazujesz?’ …Nie miała ochoty słuchać mojego wytłumaczenia, ‘że przecież wczoraj…’ tylko wręczyła mi kwitek z numerkiem czterocyfrowym i kazała mi przejść dalej.. Wreszcie! Fakt, ze zapomniała zupełnie o tym, że dzień wcześniej prosiła mnie o coś, czego tak naprawdę, jak się później okazało, nie miała prawa, już nie wydawał się istotny. Wreszcie udało mi się wejść do poczekalni! Rozejrzałam się do okola. Miejsce to było zupełnie inne niż to sobie wyobrażałam. Było to ogromne pomieszczenie, świeżo po remoncie (a raczej w trakcie bo gdzieniegdzie zwisały kable z sufitu, a na podłodze to był jeszcze surowy beton). Osób w niej było nie mniej niż w owym korytarzu, w którym spędziłam wcześniej kilka dobrych godzin. Lecz atmosfera tu była inna. Nikt się nie pchał, większość osób siedziała na betonowej podłodze. Ci co mieli szczecie, siedzieli pod ścianą, mogli się oprzeć. Reszta siedziała zgarbiona, trudno powiedzieć ile już czasu. Po drugiej stronie sali stal długi stół zasłany zielonym obrusem a za nim około dziesięciu urzędników. W ciszy przeglądali wnioski swoich oponentów, siedzących na przeciwko nich na metalowych krzesełkach. Nad ich głowami wisiała tablica wyświetlająca numerki… Ok, numerek…spojrzałam na kwitek, który dostałam przy wejściu..ach, ‘tylko’ około 200 osób przede mną…słabo mi się zrobiło. Postanowiłam, że może lepiej będzie gdzieś usiąść. Znalazłam skrawek wolnej podłogi, usiadłam na kurtce i zaczęłam żałować, ze nie zabrałam ze sobą jakieś książki, żeby czas się za bardzo nie dłużył. Rozglądałam się dookoła, obserwowałam otaczających mnie znudzonych ludzi i czekałam… Co jakiś czas głuchą cisze zakłócał podniesiony ton zdenerwowanego urzędnika. Ciarki przechodziły po plecach gdy któryś z Panów lub któraś z Pań za zielonym obrusem ze zdenerwowaniem wykrzykiwała coś na zazwyczaj nie bardzo rozumiejącego o co chodzi studenta…bo przecież sporo osób przyjechało uczyć się języka do Francji, wiec dobrze jeszcze nim nie władali, a urzędnicy nie znali angielskiego….nie znali, albo nie chcieli mówić…trudno powiedzieć…
Po kilku godzinach wreszcie przyszła moja kolej. Podeszłam do stołu…dwie myśli mi się kołatały po zmęczonej głowie: żebym już dostała ta kartę..no i żeby tylko nikt na mnie nie krzyczał, gdy nie będę rozumieć o co im chodzi…no bo przecież nie będę rozumieć, bo nie mowie po francusku.. Usiadłam na krzesełku, wręczyłam moje teczkę z dokumentami, w zamian Pan urzędnik podał mi nowy plik kartek..do wypełnienia, na miejscu… Zrobiło mi się gorąco, spojrzałam błędnym wzrokiem na linijki francuskiego tekstu, ‘nic nie rozumiem’ pomyślałam w panice. Spojrzałam na urzędnika, już wiedziałam, ze znowu się nie uda, ze będę musiała znów tu wrócić. ‘Sorry, I don’t understand’ (‘Przepraszam, ale nic nie rozumiem’) powiedziałam ze łzami w oczach wskazując podane mi kartki… Twarz Pana urzędnika wykrzywiła się w grymasie, który przypominał znudzenie i żałość w jednym, po czym powiedział bardzo okaleczonym angielskim : ‘Ok, I’ll try to help you…’ (‘Dobrze, postaram się pomoc..’) Skończyło się na tym, ze sam za mnie wypełnił te wszystkie kartki. Po czym zniknął gdzieś za drzwiami. Wrócił po kilku minutach, wręczył mi jakiś niebieski dokument z przyklejonym moim zdjęciem legitymacyjnym i powiedział, że mam czekać na list. Dostane wezwanie po odbiór karty. List z ‘Marianną’ !!!!!!
Swietni enapisane, ktory to byl rok?
OdpowiedzUsuńdziekuje ;-) to byl pazdziernik 2003r
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCala prawda .Tak dobrze to opisalas ze az slabo mi sie robi jak sobie przypomne jak sie zalatwia sprawy administracyjne w Paryzu..
OdpowiedzUsuńhahahhaaa! a to dopiero poczatek ;-)
Usuńdokladnie tak jak piszesz, przypomnial mi sie koszmar " carte de sejour" :) Kasia
OdpowiedzUsuńtak...mamy co "wpominac"... ;-)
Usuń