piątek, 26 maja 2017

“Moja Mama (my kobiety)"

Mama nauczyła mnie podejmować decyzje. Nauczyła mnie samodzielności. Dzięki jej cierpliwości i poświęceniu wiem czym jest odpowiedzialność, czym są konsekwencje, jaki wpływ na życie maja decyzje, które podejmujemy. Pamiętam, że jak każdemu dziecku, oczy mi się świeciły na widok każdej zabawki, każdej błyskotki. Nie było nas stać wszystko. Co najwyżej na jedno i to od czasu do czasu, a decyzja “które” należała zawsze do mnie. I bezwzględnie na ocenę mego wyboru, nawet jeśli padł on na największy bzdet, który według mojej mamy miał się popsuć po dniu zabawy, szłyśmy po ten mój wymarzony bzdet przez całe miasto. Nawet jeśli “bolały nas nóżki”, nawet jeśli padał deszcz. Bo tak wybrałam, a gdy się po kilku godzinach bzdet popsuł, słyszałam tylko “no widzisz, uprzedzałam Cię, następnym razem będziesz wiedziała, że nie wszystko złoto co się świeci”. I wiedziałam, że moja zabawka wyląduje w śmietniku jeszcze zanim położę się spać, tylko dlatego, że taka wybrałam, mimo że mama mnie ostrzegała i skrupulatnie tłumaczyła, że mój wybór nie jest najlepszy. Szłam spać zawiedziona, że “nie wszystko złoto co się świeci” i zdeterminowana, że następnym razem nie dam się nabrać złudzeniom. Jedyne co mnie martwiło, to to, czy starczy mi cierpliwości do następnej “okazji”, następnych urodzin, następnych świat… ale starczyć musiało, takie to tez były czasy.

Gdy kilka lat później zadzwoniłam do mamy, by oświadczyć jej, że dostałam się na studia do Paryża i zapytałam: “Co teraz? Wiem, że Cie nie uprzedzałam, że będę zdawać egzamin, ale tylko dlatego, że się nie spodziewam, że tak bez problemu się dostanę…no ale się dostałam…” Mama mi tylko odpowiedziała, że “To wspaniale, że postara mi się pomoc, nie wie jeszcze jak, ale postara się” po czym odłożyła słuchawkę, bo “była w pracy”. Dopiero kilka lat później mi opowiedziała, dlaczego zerwała rozmowę: “Bo się rozpłakałam…pobiegłam do łazienki i płakałam, że moja jedyna córka wyjedzie, tak daleko, do kraju którego nie znam…ale nie chciałam cię martwicc, zawsze chciałam żebyś wiedziała, ze Cie wspieram.”

Kocham moja mamę. I z wiekiem coraz lepiej rozumiem jej decyzje, reakcje. Podobno moja prababcia, gdy się urodziłam, płakała, że jestem dziewczynką a nie chłopcem. Płakała że “będzie mi ciężko w życiu”. Mówiła, że chłopcom jest łatwiej. Dziś nie wiem, czy chłopcom jest łatwiej czy nie. Nie mi o tym sądzić. Znam za to coraz lepiej problemy z jakimi borykają się kobiety w dzisiejszych czasach. Wychowujemy się na bajkach, w których każda mała dziewczynka marzy by być księżniczką, która chce spotkać swojego księcia. Najlepiej takiego na białym koniu, a jeszcze lepiej gdyby nas bohatersko uratował z jakiejś zamkniętej szczelnie, złowrogiej wierzy. Później w życiu się okazuje, że bohaterscy książęta nie istnieją, a księżniczkom zbyt wiele nie wypada, by było interesujące taką zostać. I zaczyna się w naszym życiu dramat, szukamy często bez końca równowagi. Staramy się połączyć nasza kobiecość i potrzebę bezpieczeństwa, z wewnętrznie drzemiącą nas siłą, kreatywnością i niezależnością. Naszą wrażliwość z odwaga.
Stawiamy czoła uprzedzeniom i takim słowom jak: histeryczka, wariatka, feministka, to nie możliwe, jesteś za stara, za gruba, za brzydka, za ładna, za chuda, za młoda…

Kiedyś przeczytałam w książce Clarris’y Pinkoli Estés “Biegnąca z wilkami” :

"Są oceany nigdy nie wypłakanych łez kobiecych, gdyż kobiety nauczono zabierać
do grobu własne sekrety, sekrety matek i ojców, sekrety mężczyzn i
społeczeństwa".
“Bądź dzika. W każdej kobiecie drzemie potężna siła, bogactwo dobrych instynktów, moc
twórcza oraz odwieczna, prastara mądrość.”


Mamo, dziś jest Twoje święto. Całuję Cię i dziękuje za to, że nauczyłaś mnie podejmować własne decyzje. Dziś wiem, że obojętnie co postanowię, zawsze będę Panią własnego losu, mojego dzikiego losu.

Kocham Cię.


sobota, 1 kwietnia 2017

“Słodka idiotka - czy przetrwa ewolucję?”

Czasem się zastanawiam, czy jestem feministką. Niby tak, bo wyznaję ich wartości, ale jednak marzę o tym, żeby juz ten cały feminizm się skończył. Marzę o tym, żeby juz nie było o co protestować, o co walczyć, o co się bulwersować czy wykłócać. Marzę o tym, żeby był to temat zakończony, no bo przecież ile jeszcze czasu i pokoleń, możemy my kobiety wychodzić na ulice z tymi samymi transparentami? Jest jednak nadzieja, że może nie tak długo. Obserwując młode pokolenie widać gołym okiem, że może jeszcze nie jest idealnie, ale jest lepiej. Młodzi mężczyźni, zostali tak wychowani, że mają już trochę inne podejście do kobiet, niż ich starsze pokolenie. Widać to na każdym kroku, w pracy i w życiu codziennym, po tym jak się mężczyźni do kobiet zwracają, jakie maja od nich oczekiwania. Pamietam jak rok temu miałam okazje pracować z panem, starszym sporo ode mnie, na oko można by powiedzieć, że trochę po sześćdziesiątce. Nie pamietam jego nazwiska, ale jest on dość znaną we Francji osobą, ponieważ przez wiele lat prowadził w telewizji bardzo popularny program naukowy.

Tak wiec, razem z moimi dwiema koleżankami z zespołu, poznałyśmy owego Pana już na lotnisku w Paryżu, czekając na samolot do Lizbony. Pan był zachwycony, że będzie podróżował z trzema młodymi i uroczymi blondynkami, a ja czułam, że szczególnie “wpadłam mu w oko”. Wstępna wzajemna prezentacja o charakterze zawodowym bardzo szybko przemieniła się w miałką konwersacje, wypełniona za strony owego Pana komplementami-żartami na temat naszego kobiecego uroku. Słuchając entuzjastycznych wywodów Pana, nie moglam się oprzeć wrażeniu, że poziom konwersacji, który mi proponuje, musi być związany albo z moim wiekiem, bo wyglądem trochę młodo, albo może mój akcent sprawia Pana w zakłopotanie, wiec stara się nie komplikować konwersacji. Miałam tylko głęboką nadzieje, że nie ma to związku z moimi blond włosami…

Na cale szczęście nasze tortury nie trwały długo, bo w samolocie nie siedzielismy obok siebie. Za to dalszy ciąg czekał na nas w taksówce…. Do hotelu było niestety daleko, więc przez prawie godzinę, musiałyśmy wysłuchiwać pseudo-naukowych wywodów Pana, przeplatanych co jakiś czas żenującymi komplementami, które miały za cel sprawić nam z pewnością radość, ale ja raczej miałam ochotę wyskoczyć przez okno pędzącego samochodu, by się uwolnić od nudnej rozmowy. Twarz mi drętwiała, od udawanego uśmiechu. Nadal zastanawiałam się, dlaczego mężczyzna, który wydaje się inteligenty, tak drastycznie zaniża poziom konwersacji i do tego najwyraźniej oczekuje od nas entuzjastycznego odbioru. Gdy dotarliśmy wreszcie do hotelu poczułam ulgę. Pożegnałyśmy się grzecznie z Panem i udałyśmy się do kafeterii, żeby przy kawie omówić nadchodzący wieczór i ustalić listę utworów które zagramy. Tym razem nie był to zwykły koncert, lecz impreza prywatna dla firmy, wiec miałyśmy do spełnienia pewne specyficzne wymogi odnośnie repertuaru, który przygotowałyśmy z wyprzedzeniem według wytycznych organizatorów. Nasz występ otwierał gale.

Gdy wieczorem udałyśmy się do sali, w której odbywała się impreza, żeby się przygotować do występu, nasz towarzysz z samolotu juz stał na scenie i probował swoje kwestie konferansjera, którym mial być podczas gali. Usiadłam z boku sceny. Mówił bardzo ciekawie i z klasa, był zupełnie innym człowiekiem niż ten, którego musiałyśmy znosić na lotnisku i w taksówce. Moje rozmyślania przerwał mi inżynier dźwięku, który przyszedł mnie uprzedzić, że jest mały problem z moim mikrofonem do saksofonu i w pierwszej części imprezy musze koniecznie unikać środka sceny, inaczej kolumny zawyją głośnym piskiem. Zapewniłam go, że nie ma problemu i będę o tym pamiętać, po czym udałam się do garderoby.
Wszystko było ustalone. Najpierw gramy z dziewczynami na otwarcie gali, potem na scenę wchodzi Pan, by przywitać wszystkich gości i otworzyć oficjalnie imprezę. Siedziałam w wieczorowej sukni, z saksofonem w reku obok sceny, moje koleżanki juz były na scenie, wszyscy czekali tylko na znak organizatora by rozpocząć imprezę. Nagle zauważyłam naszego Pana konferansjera, który z daleka coś do mnie wymachuje, po czym pospiesznym krokiem podąża w moja stronę.
- “Mam świetny pomysł” - powiedział pełen entuzjazmu.
- “Byłoby wspaniale, gdybyście zagrały na moje wejście piosenkę “I’m a Tiger”, co myślisz? Da rade?”
…spojrzałam na niego z niedowierzaniem…
- “Co? Nie znasz?” zapytał rozbawiony i zaczął podśpiewywać refren z “I’m a Tiger” …
- “Nie to nie o to chodzi, czy znam czy nie znam, ale przede wszystkim teraz jest za późno, by cokolwiek takiego decydować. Po pierwsze zaczynamy za kilka sekund, moje koleżanki są z drugiej strony sceny, wiec nie ma możliwości by je uprzedzić, że coś mamy dodatkowego zagrać, a po drugie piosenki przed graniem się aranżuje…”
- “Ah… jeśli nie potrafisz jej zagrać, no to trudno…” przerwał mi w pospiechu i odszedł równie pospiesznym krokiem, jakim przyszedł.
- “…nie potrafisz zagrać…- co za tupet…” pomyślałam. W tym momencie organizator dał mi znak z końca sali, że zaczynamy. Weszłam na scenę, stanęłam w miejscu, wyznaczonym przez inżyniera dźwięku jako “odpowiednie” biorąc pod uwagę techniczne problemy i w świetle reflektorów, przed wypełniona salą, zagrałyśmy pierwszy utwór. Przyszedł czas na naszego konferansjera, który wszedł na scenę pewnym krokiem. Przywitał grzecznie publiczność i dodał:
- “ Mamy dziś na scenie trzy piękne umuzykalnione kobiety. W związku z tym, mam wspaniały pomysł: powtórzymy moje wejście, a one mi zagrają do kroku piosenkę”. - Publiczność przyjęła z entuzjazmem “wspaniały” pomysł Pana konferansjera. Moje koleżanki z drugiej strony sceny spojrzały na mnie w panice:
- “O czym on mówi??!!!”
Nie było czasu na tłumaczenia, bo na scenie czasu nie ma. Każda sekunda jest długą, martwą wiecznością. Trzeba było szybko improwizować.
- “Gramy następną piosenkę z listy, ale tylko refren, bo inaczej będzie za długo” - starałam się dyskretnie im odpowiedzieć, co łatwe nie było, gdyż dzieliło nas kilka dobrych metrów, reflektory świeciły nam w oczy a problem z moim mikrofonem nie pozwalał mi się zbliżyć do środka sceny. Skinieniem głowy dały mi znać, że zrozumiały i zaczęłyśmy grać. Kontem oka widziałam jak Pan konferansjer zachwycony, żywym krokiem wchodzi na scenę….zbliżając się w moja stronę….! Przechodząc obok mnie chwycił mnie, grającą,  pod rękę i powiedział do mikrofonu:
- “Nie bądź taka nieśmiała, chodź na środek sceny!” - Po czym pociągnął mnie za ramie… Pociągnął tak mocno, że moje palce ześlizgnęły się z saksofonu, a ustnik uderzył mnie w usta i zęby…z bólu zrobiło mi się czarno przed oczami i zakręciło w głowie, a łzy spłynęły po policzkach…
- “Ach !!!!!” -  usłyszałam czterysta osób zakłopotanych na sali zaistniałą sytuacją..
Wyszarpnęłam ramie z objęć Pana konferansjera i zrobiłam kilka kroków w tył. Otworzyłam oczy. Przez łzy i światła reflektorów zobaczyłam przerażone twarze moich koleżanek…
- “Wszystko ok?” - spytała mnie wokalistka…
- “Tak..” - odpowiedziałam… no bo musi być ok, gdy się stoi w świetle reflektorów…
Pan konferansjer lekko zmieszany odwrócił się w moja stronę i by rozładować atmosferę skomentował przez mikrofon:
- “O, nie udało się…no to spróbujemy jeszcze raz!” po czym zszedł ze sceny.
Nie mogłam uwierzyć w to co słyszę. Upewniłam się, że bolące usta nie krwawią, uśmiechnęłam się do publiczności, wzięłam głęboki oddech by uspokoić skołatane serce i dałam znak, by rozpocząć piosenkę. Gdy tylko zaczęłyśmy grać, Pan konferansjer ponownie zaczął zbliżać się w moja stronę…
- “…nie…on nie ma zamiaru zrobić drugi raz tej samej głupoty mam nadzieje…” - pomyślałam. Niestety moje nadziej były próżne. Tym razem jednak na czas przestałam grać, by uniknąć kolejnej kontuzji. Gdy mnie szarpnął i pociągnął za ramie w stronę środka sceny, próbowałam stawiać dyskretnie opór tłumacząc, że mój mikrofon ma problem, dlatego nie mogę z nim iść. Niestety nie słuchał mnie i ciągnął na sam środek sceny tak silnie, że moje obcasy zahaczały się o długa wieczorową suknie. Gdy doszliśmy do środka sceny muzykę wydobywającą się z kolumn przerwał agresywny pisk mojego mikrofonu. Czterysta osób na sali wstało nerwowo zatykając uszy. Inżynier dźwięku pobiegł w popłochu w stronę konsoli by wyłączyć nagłośnienie. Tego było juz za zdecydowanie dużo! Wyrwałam się z rak Pana konferansjera i zdenerwowana zeszłam ze sceny, przygryzając bolące usta.. Byłam wściekła. Pan konferansjer przepraszając zbiegł za mną, organizatorzy otoczyli nas zasypując mnie pytaniami :

- “Czy wszystko w porządku..?!” 

Spojrzałam Panu konferansjerowi w oczy:
- “Proszę Pana, bardzo mi przykro, ze mimo różnicy wieku miedzy nami musze się do Pana zwracając w tym tonie, ale nie pozostawia mi Pan niestety wyboru. Nie wiem skąd ma Pan taki stosunek do mnie, może jest to spowodowane moim wiekiem, może moja płcią, a może jeszcze czymś innym - to nie ma znaczenia, to juz jest Pana problem. Ja jednak proponuje w sytuacji, gdy znajduje się Pan z kimś na scenie, traktować każdego z równym szacunkiem i poważaniem. Każdy z nas jest profesjonalistą. Jeśli by Pan szanował naszą pracę, swoim zachowaniem nie podważał naszego profesjonalizmu, nie doszło by tu do tej żenującej sytuacji. Żenującej dla wszystkich: dla nas, dla Pana, dla organizatorów i przede wszystkim dla publiczności… Teraz Pana kolej, proszę wejść na scenę i stanąć przed zdezorientowaną i zdegustowaną publicznością. My będziemy się przyglądać…”

Zapanowała cisza.

Pan konferansjer spuścił wzrok, przeprosił po raz kolejny, ale w moim odczuciu po raz pierwszy szczerze. Wszedł na scenę. Żal było patrzeć na dalszy ciąg. Był zagubiony, widać było, że walczy z samym sobą. Publiczności najwyraźniej było go żal, co jeszcze bardziej odbierało mu pewność siebie. Chciał być bohaterem wieczoru, a niestety wyszedł na durnia.

Pracuje często z mężczyznami, taki juz jest mój zawód. Moje i młodsze pokolenie nie ma aż takiego problemu jak to starsze, w sprawach równouprawnień. Podobnie w pracy jak i w życiu prywatnym. Młodzi mężczyźni coraz częściej wybierają na towarzyszki swojego życia kobiety interesujące, z charakterem, ponieważ mają bardziej partnerska wizje związku. Symbol “ideału kobiety - słodkiej blondynki” à la Marilyn Monroe jest juz archaikiem, idealnym na nadruki na filiżankach czy poduszkach w stylu retro. Mężczyźni, ci coraz mniej zakompleksieni, wola niezakompleksione kobiety. Wiec nasuwa się pytanie: “Czy słodka idiotka” przetrwa ? Myślę, że jej dni są policzone..







sobota, 4 marca 2017

“Niewolnicy czasu”

Większość na pytanie “jak lubisz spędzać wolny czas” czy “jakie jest Twoje hobby” odpowiada: muzyka, książki, filmy.. Otóż nie wyróżniam się zbyt drastycznie od większości osób, uwielbiam spędzać czas przed ekranem, wciągnięta w jakąś oszałamiająca historię, uwiedziona przez grę aktorów, ich emocje, podkreślone przez idealnie dobraną muzykę. Przez niecałe dwie godziny oglądając film odbywamy daleką podróż, przeżywamy wielki dramat, radość, smutek, strach. Tak, kocham kino…ale niestety nie zawsze mam na nie czas. Więc wczoraj, w ramach nadrobienia zaległości obejrzałam “Interstellar”. Długi, ponad dwugodzinny film science fiction, o wybrańcu, który ma za zadanie uratować ludzkość. Czyli temat stary jak nasz świat, ale mniejsza o historie. Główny bohater, po udanej misji i podróży do dalekiej galaktyki, wraca do swoich dzieci, które pozostawił na Ziemi. Ale z powodu panującego we wszechświecie prawa względności zastaje swoją córkę starą, wręcz umierającą na szpitalnym łóżku. Nie wiem, czy może dlatego, że temat “ratowania ludzkości” już był tyle razy wałkowany, fakt iż się “jednak” udało na mnie wielkiego wrażenia nie zrobil. Za to po filmie pozostała mi refleksja na temat wartości czasu, a w głowie fragment dialogu, z jednej z bardziej dramatycznych scen: “w naszym wymiarze czas jest elastyczny, można go “ścisnąć” lub “rozciągnąć”, ale nie można wrócić do przeszłości…”. Niemiłosierny werdykt.

Jak to jest z tą elastycznością czasu? Czy konieczna jest kosmiczna podróż, żeby się o niej przekonać na własnej skórze? Jakby tak się dobrze zastanowić, to okazuje się, że nie trzeba lecieć do obcej galaktyki. Oczywiście tutaj, na naszej “Matce Ziemi” nie obudzimy się pewnego dnia i nagle nie stwierdzimy, że przybyło nam z dnia na dzień jakieś dwadzieścia lat… Ale czy na pewno? Cała ludzkość odmierza czas i to od bardzo dawna, na rożne sposoby. A mimo wszystko… mimo że dziś mamy ciasno zapięty zagarek na nadgarstku, czy tez telefon komórkowy bez przerwy konsultowany, który wyznacza wyraźnymi cyframi na ekranie precyzyjny czas, mimo to, kto nie miał wrażenia, że czas nam umyka, albo że nas goni, lub że płynie bardzo wolno, a każda minuta ciągnie się w nieskończoność. A kto z was pamięta, jak czas płynął gdy byliśmy dziećmi? Jak strasznie był spowolniały, gdy mama mówiła: “poczekaj chwilkę, wrócę za pięć minut”. To “piec minut” było wiecznością! A dzisiaj, gdy zmieniamy kartkę w kalendarzu, albo świętujemy każdy Nowy Rok, komu się nie wydaje, że czas mija w mgnieniu oka. Gdy widzimy jak dzieci szybko rosną, jak dziadkowie się starzeją. Gdy pędzimy codziennie za studiami, pracą, nową pracą i nagle budzimy się pewnego dnia i zastanawiamy gdzie te wszystkie lata się zapodziały. Robimy rachunek naszych dokonań i niedopatrzeń. Obiecujemy sobie, że od teraz znajdziemy czas, na to na co do tej pory znaleźć czasu nam się nie udało. Potem, znów się okazuje, że nie mamy czasu, tracimy czas, gonimy czas, spędzamy czas, marnujemy czas, wykorzystujemy czas…by stwierdzić, że czas znów minął.

Moim marzeniem jest rozciągnąć czas, tak żeby przeżyć każda minutę, świadomie. Żeby nic mi nie umknęło. W dzisiejszym świecie, w którym każdy gdzieś gna, spieszy się, czas przelatuje nam przez palce. Żyjemy często pomiędzy przeszłością i przyszłością, rzadko w chwili obecnej. Dryfujemy na falach mijającego czasu, by co jakiś czas zorientować się, jak to on szybko mija, a z nim mija nasze życie…



sobota, 25 lutego 2017

“Apel pokolenia Y do pokolenia X “

Różnica pokoleniowa jest problemem uniwersalnym i starym jak świat. Żyję od trzynastu lat we Francji, tutaj ta problematyka oczywiście również istnieje, ale wywołuje zdecydowanie mniej polemiki i emocji niż w Polsce. Myślę, że jest tak nie dlatego, że we Francji pokolenie Y jest “bardziej udane”, wydaje mi się, że jest to spowodowane faktem, iż w Polsce pokolenie X w swojej młodości przeżyło zmianę systemu politycznego i gospodarczego, co pogłębiło problem konfliktu pokoleniowego.

Dziś rano wpadłam, nie pierwszy raz, w internecie na artykuł, pisany przez przedstawiciela pokolenia X na temat pokolenia Y.  Jak większość podobnych, ten również był bardzo krytyczny, autor narzekał, na “młodych”, pisał jacy z nich są beznadziejni, nieproduktywni i roszczeniowi pracownicy. Po czym dla porównania podał siebie za przykład, jak to on w latach 90-tych pracował do 15 godzin na dobę, bez wolnych weekend’ów, bez przerw na lunch czy na kawę. Nie pierwszy raz słyszę czy tez czytam takie wywody i za każdym razem się zastanawiam, jak to jest możliwe, ze Ci właśnie “bohaterzy pokolenia X” nie zdaja sobie sprawy, ze owe “problematyczne pokolenie Y” jest ich kreacją.

Pokolenie X zachłysnęło się kulturą zachodu, wolnym rynkiem, pracą w miedzynarodowych korporacjach. Dzięki zmianie ustroju mogło wreszcie rozpocząć realizacje marzeń, że ich życie będzie przypominało to piękne, wyidealizowane życie “zachodnie”. Często bezkrytycznie przyjmowało politykę miedzynarodowych firm-gigantów, chcąc nadgonić swoich rówieśników z zachodu. Pokolenie Y nie ma juz takiej presji. Pokolenie Y identyfikuje się z rówieśnikami z zachodu, bo ma podobne możliwości: studia za granica, dostęp do internetu wiec nieograniczony dostęp do informacji, możliwość podróżowania. Pokolenie Y kwestionuje częściej politykę korporacji miedzynarodowych i śmielej domaga się swoich praw, zresztą podobnie jak pokolenie X…ale to żyjące na zachodzie. Gdy czytam wypełnione dumą opowieści przedstawicieli polskiego pokolenia X o tym, jak to oni się poświęcili karierze i pracy, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że coś bardzo ważnego, w tej ich gonitwie za sukcesem, im umknęło. Sam fakt, iż odcinają się od pokolenia Y, które przecież sami stworzyli, niszczy mit o “złotych wartościach” jakie wyznają.

Osobiście nie czuje w moim zawodzie problemu pokoleniowego związanego z “pracowitością”. Może dlatego, że jestem muzykiem i jak każdy artysta, niezależnie z jakiego pokolenia, pracuje ciagle, za dużo, z pasją… W świecie muzyki, mam wrażenie, sprawa wyglada wręcz odwrotnie. Młodzi są bardziej zaradni, wszechstronni, lepiej są przystosowani do funkcjonowania w branży, która przeżywa ogromny kryzys związany z drastycznym spadkiem sprzedaży płyt i rozwijającą się z ogromnym pędem technologią, która oferuje muzykę “za darmo”. Stary system, oparty na hierarchii i ogromnych koncernach boryka się z poważnymi problemami finansowymi i nie nadąża za zmianami na rynku. Nie nadąża, bo zgubiła ich pewność o swojej nieomylności, brak chęci zrozumienia, gdy jeszcze był na to czas, jaką korzyść technologia i postęp może przynieść branży muzycznej. Wiec dziś jedni starają się naprawić szkody wyrządzone konserwatywnym myśleniem, ale są jeszcze tacy, którzy nadal odrzucają postęp i przepowiadają ze zgrozą “śmierć branży muzycznej”. Za to młodzi artyści się organizują, ich motto to “przeżyjemy, damy radę, jesteśmy samodzielni, nie oglądamy się wstecz, kochamy technologie bo daje nam wiele nowych możliwości i niezależność…”

Niestety, pokolenie X i ich poprzednicy stworzyli nie tylko kryzys w branży muzycznej, ale ogólnie, kryzys gospodarczy, żywność modyfikowaną genetycznie, terroryzm, zanieczyszczenie środowiska i długo by jeszcze wymieniać.

Wiec oto mój apel do tych narzekających osobników z pokolenia X: zamiast odcinać się od waszego własnego tworu “pokolenia Y”,  może juz czas na to, by spojrzeć na świat z dystansu, trochę większego niż czubek własnego nosa, by przeszacować swoje wartości. Może juz najwyższy czas, by zrozumieć, że dialog może być rozwiązaniem na problemy pokoleniowe i że podstawą udanego dialogu jest umiejętność słuchania. Niestety często przedstawiciele pokolenia X czasu ani ochoty na słuchanie nie maja, a szkoda, bo może by zrozumieli dlaczego ślepy “wyścig szczurów”, pokolenia Y nie interesuje. Może razem, międzypokoleniowo, wymieniając się doświadczeniem z jednej strony i ciągiem do postępu z drugiej, udałoby nam się stworzyć lepszy świat dla pokoleń następnych.


P.S. Oto artykuł, który mnie zainspirował do napisania tych kilku słów ;-) :

http://mamadu.pl/122727,cala-prawda-pokoleniu-lat-90-mam-40-lat-i-przeraza-mnie-co-widze-miellenialsi-sa-zlymi-pracownikami-rodzicami


środa, 15 lutego 2017

“B” z brzuszkiem w lewą stronę.

“Napisz ‘B’ …nie brzuszek w drugą stronę kochanie” Spojrzałam bezradnie na zabazgraną kartkę papieru. Obok fioletowej chmurki, zielonego zająca z czterema nogami i domku bez okien, ale za to z czerwoną palmą na dachu widniało dumnie moje “B”, z brzuszkiem w lewą stronę. Czyli w stronę babci, która stała obok, przy stole i lepiła moje ulubione leniwe pierogi. “Spróbuj jeszcze raz” ponaglała mnie mama. Mi się jednak już cierpliwość do “sztuki kaligraficznej” właśnie wyczerpała. Postanowiłam zdrapać się z kolan mamy, by usiąść bliżej babci i nadzorować bacznym okiem lepienie pierogów. “Daj jej już spokój, przecież jak na swój wiek swietnie sobie radzi. Zresztą ty też na początku pisałaś “B” w złą stronę” odpowiedziała mamie babcia, robiąc mi miejsce obok swojego stanowiska pracy.

Kilka lat pózniej, siedziałam 31 sierpnia przed otwartą szafą. Mój pełen podziwu wzrok był utkwiony w schowanym w szafie tornistrze. Do dziś dokładnie pamietam jak wyglądał: był pomarańczowo niebieski z komunistyczną wersją myszki Mickey na klapie. Mama nawoływała do mnie z pokoju obok, że czas juz spać, bo jutro pierwszy dzień szkoły i musze być wypoczęta. “No właśnie! To juz JUTRO !!!! Więc jak tu spać…” pomyślałam ogromnie podekscytowana. No i ten piękny tornister…tak nie moglam się doczekać by go wreszcie założyć na plecy i iść dzielnie do szkoły.

Pamietam jak dziś moje pierwsze zadanie domowe. Był to szlaczek !!! Pamiętacie szlaczki?? Uwielbiałam rysować. Byłam w tym mistrzem! Pani w szkole była zachwycona moimi szlaczkami, a ja byłam zachwycona szkołą. Pamietam moją pierwszą szkolną lekturę. Była to książka Romana Pisarski’ego pt. “O psie, który jeździł koleją”. Odkryłam moc pisanego słowa oraz to jak silnie ono działa na wyobraźnię. Pamietam jak bardzo płakałam gdy wierny Lampo zginął, ratując życie dziewczynce. Jaka dla mnie była to wielka niesprawiedliwość! Pamietam, że mama probowała mi tłumaczyć, że to tylko książka… Ale dla mnie, Lampo zginął naprawdę i było to dla mnie bardzo silne emocjonalnie przeżycie.
Pewnego dnia Pani zadała nam napisanie w domu kilka zdań, opis dowolnie wybranego filmu. Nie pamietam tytułu filmu, który wybrałam, wiem tylko, że główną bohaterką była Kasia. Wiec napisałam kilka zdań o przygodach Kasi i narysowałam Kasi portret pod moim pierwszym wypracowaniem. Gdy Pani następnego dnia oddała nam zeszyty, na moim wypracowaniu widniały liczne poprawki, wykonane bardzo nerwowym i pospiesznym charakterem pisma i do tego czerwonym długopisem. Na końcu można było przeczytać: “Podwyższyłam Ci ocenę za rysunek” . Nie wiedziałam za bardzo co to wszystko znaczy, ale miałam przeczucie, że nic dobrego. W domu mama się rozzłościła gdy zobaczyła mój zeszyt. “Dlaczego nie dałaś mi tego do sprawdzenia!? Porobiłaś mnóstwo głupich błędów! Następnym razem jeśli nie jesteś czegoś pewna lub czegoś nie umiesz to się zapytaj!” …no tak…problem w tym, że mi się wydawało, że właśnie umiem… “Masz natychmiast mi to poprawić!” dodała mama. Rzewne łzy zatapiały narysowana Kasie pod nieszczęsnym, moim pierwszym wypracowaniem. “Nie potrafię pisać, tylko rysować” stwierdziłam połykając zły. Spojrzałam na tekst, który miałam poprawić…ale im bardziej starałam się odczytać czerwone wzmianki na moim tekście, tym większy rósł mi mętlik w głowie. “Szkoda, że nie można tego wszystkiego po prostu narysować…” myślałam płacząc.

“Teraz poproszę wyjąć kartki i długopisy, będziemy pisać dyktando” dla mnie była to najgorsza wiadomość jaka mogłam usłyszeć. “Nasza Pani” od polskiego była w szkole ikoną. Bliska wieku emerytalnego, miała wysuszona fizjonomie, a zmęczenie latami nauki w szkole podstawowej wyostrzały jej surowe rysy twarzy. Przypominała mi Królowę Śniegu. Podczas dyktanda chodziła żołnierskim krokiem, z jednego końca sali na drugi, a jej krótkie ondulowane włosy zmieniały kolor od białego do niebieskiego i różowego, w zależności pod jaką lampą halogenową właśnie przechodziła. Każde zdanie wypowiadane surowym tonem wywoływało u mnie ciarki na plecach, a zmieniające się kolory włosów oratorki przyprawiały mnie o ból głowy. “Koniec! Asiu zbierz proszę kartki. A Korbinska do tablicy!” …tak..Pani od polskiego miała taki swoisty zwyczaj, że do dziewczynek zwracała się stonowanym głosem, wołając je po imieniu, a chłopców wywoływała złowieszczo nazwiskiem…chłopców…i mnie. Przyznam szczerze, że tablicy szkolnej się nie bałam…żadnej..z wyjątkiem tej w sali od polskiego…

Naukę w liceum rozpoczęłam z przekonaniem, że nie potrafię dobrze pisać. Moje wypracowania podobno przypominały rachunek matematyczny: były zbyt krótkie, zbyt zwięzłe. Miałam w tym czasie dość silną awersję do lektur. Czytałam dużo…ale nie zawsze to co trzeba. Wiec gdy trzeba było wyjaśnić “Co autor miał na myśli” …. ja z klucza nie wykazywałam specjalnego zainteresowania myślami autora …i traktowałam temat “po łebkach”. Zreszta moją zmorą były nie tylko “święte” myśli autorów, ale również same litery, które ZAWSZE jakąś niewyjaśnioną mocą, źle się układały. Albo jakieś brakło, albo się poprzestawiała jedna z drugą, albo bez wyraźnej przyczyny “ż” akurat na tą okazję wymieniało się z “rz”. Rodzice wysyłali mnie z jednych korepetycji na drugie. Werdykt był zawsze taki sam: “Ona zna ortografie, nie ma z tym problemu…ale gdy tylko przychodzi to pisania… jakaś magia sprawia, że robi błąd na błędzie.” Wiec rachunek był prosty: im krótsze wypracowanie napisze, im szybciej do sedna sprawy dotrę w tych moich wypocinach, tym mniej będzie szans na błędy. Do tego nie będę musiała się za długo zastanawiać nad “złotymi myślami zmarłego już dawno autora”, a zaoszczędzony czas będę mogła poświecić na grę na flecie. Co mi zdecydowanie lepiej wychodziło, niż wypisywanie peanów na cześć niedoczytanych książek.
Z rokiem maturalnym przyszedł bunt. Wypracowań trzeba było pisać coraz więcej, a ja miałam dosyć tych ciągłych katorg. Pewnego dnia złość tak się we mnie wzmogła, że napisałam: “nie zgadzam się z autorem” ….i stało się. Powstało moje pierwsze długie wypracowanie. Było mi wszystko jedno. Wszystko jedno jaką ocenę dostanę, wszystko jedno jakich liter zabraknie, wszystko jedno co wypada pisać , a czego nie. Gdy nauczycielka oddawała mi moja prace nawet na mnie nie spojrzała. “No tak…teraz to juz będzie tylko sąd ostateczny, do którego bede mogla się odwołać” pomyślałam. Otworzyłam zeszyt: “dobry + ”. Nie wierzyłam własnym oczom! To była moja najlepsza ocena z polskiego od lat. Od tego dnia, pisałam co chciałam, odwoływałam się do książek, które nie występowały w spisie lektur. Wymyślałam teorie, broniłam ich, odrzucałam…bawiłam się. Pewnego dnia usłyszałam od nauczycielki: ten Twój styl to taki “dziennikarski”. “Ten mój styl” pomyślałam z rozbawieniem. Ten “mój styl” to był według mnie “styl na przeżycie” i zdanie dobrze matury. Maturę zdałam bez problemu. Ale nadal uważałam, jeszcze przez wiele wiele lat, że nie potrafię pisać…i że łatwiej mi jest coś zagrać…albo narysować…



piątek, 10 lutego 2017

“Cisza”

 Dziś żyje w ciszy. Patrze przez okno, na ulicy kłębią się samochody, miedzy nimi spiesza się Paryżanie. Przechodzą przez ulice, na wspak, biegiem, byle jak, tam gdzie nie wolno, w “Paryskim stylu”…pewnie ktoś co jakiś czas na nich trąbi…pewnie tak jest, ale dziś nic nie słyszę. Rozglądam się po pokoju, meble wydaja mi się jakieś inne….bardziej nieruchome niż zwykle. Odkrywam na nowo świat. Nierealny, niezwyczajny…pusty…. Mam wrażenie, że nigdy jeszcze nie byłam tak sama ze soba jak teraz. Niezwykłe uczucie…. Powalająca pustka, wypełnia się powoli nowymi myślami. Niby nic nowego, no bo kto dziś nie ma głowy wypełnionej myślami, zmartwieniami, postanowieniami, rozterkami… Nasze przemyślenia galopują przez nasze głowy w niemiłosiernym tępie często jeszcze zanim rano otworzymy oczy. Pierwsza nasza poranna myśl, to nierzadko jakiś problem do rozwiązania, jakieś zadanie do wykonania, albo może jakieś zaległość z dnia poprzedniego… Często zanim otworzymy oczy mamy głowę wypełniona kłębkiem myśli, bardziej lub mniej konkretnych, wszystko zależy od stanu naszego rozbudzenia. Otwieramy oczy i …hop do kuchni po kawę, która ma nam pomoc w segregacji myśli. Często zanim do tej naszej kawy dotrzemy, ktoś nam zada jakieś pytanie, albo dostaniemy jakiegoś sms’a, albo sprawdzimy mail’e…i zaraz myśli zaczynaja galopować z podwójną siłą… Dziś moją pierwszą poranną myślą było: “obudziłam się” …i dalej …nic…otworzyłam oczy…i stwierdziłam, że nic nie słyszę. Nic w tym dziwnego. Ostatnio za dużo pracuje, w studio, w słuchawkach. Zmęczenie nie jest przyjacielem słuchu. Wczoraj wieczorem każdy najmniejszy dźwięk zaczynał mnie drażnić. Bez długiego zastanowienia, by dać odpocząć słuchowi, zatknęłam sobie uszy korkami i poszłam spać. Więc dlatego dziś tak właśnie “przeszczęśliwie ogłuszona” się obudziłam. “Nic nie słyszę” pomyślałam budząc się… Teraz już jest prawie południe, ale postanowiłam, że nie jestem jeszcze gotowa na powrót do “świata dźwięków”. Stoję z kubkiem zimnej już, niedopitej kawy na środku pokoju i zastanawiam się nad niemym światem. Niesamowite jak zmienia się perspektywa czasu gdy wyeliminuje się hałas z życia. Wszystko dzieje się jakby wolniej. Myśli są poukładane, grzeczne, przychodzą jedna po drugiej, po kolei, nie pędza na łeb i szyje bez jasnego celu. Wreszcie można odpocząć od zgiełku…zgiełku w naszej głowie. 

 Jaki ten nasz dzisiejszy świat jest dziwny. Jak bardzo nas absorbuje. Z każdej strony, gdziekolwiek nie pójdziemy hałas i dźwięki nas otaczające odwracają nasza uwagę on nas samych. Pędzimy zmęczeni za czymś, często bez głębszego zastanowienia, nie pamiętając już jak to się stało, że jesteśmy w takim ciągłym pędzie. Celem naszego życia staje się rozwiązywanie problemów. Co jakiś czas postanawiamy odpocząć, tu i teraz i do tego szybko bo nie mamy na to zbyt dużo czasu. Jakie jest na to złote rozwiązanie? Nie wiem… Ale powiem Wam, że warto sprobować spędzić trochę czasu ze samym soba. Choćby te pare minut, raz od święta, zanim otworzymy rano oczy.



środa, 18 maja 2016

“Od zauroczenia …do dozgonnej miłości”

“Dlaczego flet? Dlaczego saksofon, przecież do taki męski instrument? Dlaczego pianino…rodzice chcieli..?” Nie …nie..nie…rodzicie tak właściwie to nie chcieli… Pamiętam dobrze gdy pani dyrektor szkoły muzycznej mnie zapytała, gdy byłam małą dziewczynką, czy chce grać na pianinie czy może wolę skrzypce. Spojrzałam wtedy na mamę oczekującą ze zniecierpliwieniem na moją odpowiedz i po chwili zastanowienia wydalam wyrok: … …Ale nie…może opowiem od początku..

Nie pochodzę z rodziny muzyków. Nie wyrosłam w domu otoczona instrumentami. Nikt mi nie podpowiedział, że powinnam iść do szkoły muzycznej, wpadłam na ten pomysł sama, wracając pewnego dnia do domu z przedszkola. Było to wiosną, szłam jak co dzień z mamą przez park
przylegający do budynku szkoły muzycznej. Był to bardzo słoneczny i ciepły dzień, szkolne okna były szeroko pootwierane, w klasach uczniowie ćwiczyli na instrumentach, a przez firanki wymykały się przeróżne dźwięki. Dla większości przechodniów mieszające się brzmienia przypominały bardziej kociokwik niż muzykę, ale dla mnie to była poezja. Mimo długich tłumaczeń
mojej mamy, że “do tej szkoły trzeba zdać egzamin”, że “trzeba w tej szkole dużo i codziennie ćwiczyć”, że “w związku z tym nie ma się czasu na koleżanki i na zabawy”  ja się uparłam, ja już wiedziałam: chciałam też grac, tak jak te dzieci zza firanek…ja też! Od tego owego słonecznego dnia, codziennie ciągnęłam mamę za rękaw i namawiałam, by wejść do szkoły, by spytać kiedy odbywa się ten egzamin i by w końcu zobaczyć te magiczne instrumenty. Pewnego dnia mama dała za wygrana. Niezwykle podekscytowana przekroczyłam, trzymając mocno mamę za rękę, próg mojej upragnionej szkoły. Zaraz przy wejściu, w pierwszym korytarzu natknęłyśmy się na panią dyrektor, która w pośpiechu nam oznajmiła, że na zapisy dzieci na nadchodzący rok szkolny już jest za późno… Zalałam się łzami… Mama zaczęła mnie uspokajać i tłumaczyć, że nie ma co płakać, że w takim razie pójdę do innej szkoły, która też będzie fajna… Ale ja jej zapewnień nawet nie słyszałam, czułam wielki żal i smutek, a łzy ciekły mi po policzkach. Pani dyrektor spojrzała na nas ze wzruszeniem. Wyciągnęła z teczki kilka dokumentów, wręczyła jej mamie i oznajmiła, że jeśli się pospieszymy to możemy się załapać jeszcze na ostatnia grupę egzaminacyjną, ale trzeba prędko udać się do sali znajdującej się na końcu długiego korytarza. Mama chwyciła mnie za rękę i rzuciłyśmy się biegiem w stronę wskazanych drzwi, zostawiając za sobą panią dyrektor wykrzykując coś za nami o tym, że robi dla nas wyjątek, bo zapisy na egzamin już dawno zostały zakończone, że to naprawdę wyjątkowa sytuacja…końca jej zdania już nie słyszałam bo znalazłam się za owymi drzwiami, w sali egzaminacyjnej. Moim oczom ukazał się prawdziwy cud natury: olbrzymi, dostojny, czarny i wspaniale błyszczący…z daleka czułam jego ciepły zapach: intrygującą mieszankę szlachetnego drewniana i kurzu - był to fortepian. Pani egzaminator uderzyła delikatnie w klawisze. Dźwięk, który usłyszałam znałam bardzo dobrze, był dokładnie taki jak ten “zza firanek” w parku…coś wspaniałego! Poczułam, że właśnie się zakochałam, po raz pierwszy w życiu! Gdy kilka minut później, stajać z powrotem z mama przed panią dyrektor usłyszałam pytanie: “Kochanie, na jakim instrumencie chcesz grac?” Nie miałam najmniejszej wątpliwości: “Na fortepianie!” I tak rozpoczęła się moja muzyczna edukacja.

Kilka lat później z nutami pod pacha, nucąc pod nosem nowa sonatinę, którą właśnie ćwiczyłam przez cale popołudnie schodziłam lekkim krokiem za schodów mojej ukochanej szkoły muzycznej. Nagle otworzyły się drzwi jednej z klas i ukazała mi się uśmiechnięta buzia mojej koleżanki: “Ania, chodź! Coś Ci pokażę!” “Nie mam czasu, muszę iść na lekcje…” odkrzyknęłam. “No chodź! Na chwilkę!” nalegała dziewczyna. Dałam za wygrana. Zawróciłam by sprawdzić co takiego ekscytującego na mnie czeka za drzwiami klasy. Jeszcze zanim weszłam doszły do moich uszu fascynujące dźwięki! Był to flet, który moja koleżanka dostała w prezencie od rodziców i chciała koniecznie mi się pochwalić, że potrafi już zagrać pierwsza etiudę. Byłam zachwycona jej nowym instrumentem. Dźwięk był metaliczny lecz bardzo delikatny, subtelne wibracje wypełniały całą salę…to była moja nowa, druga miłość..!

Nie pamiętam dokładnie, w której to było klasie, ale z pewnością w licealnej, kiedy odkryłam moją wielka miłość do saksofonu. Stalo się to tym razem poza murami szkoły. Było to w klubie…zadymionym, hałaśliwym z wonią piwa unoszącą się w powietrzu. Zabrali mnie tam starsi znajomi. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że przewidziany jest tego wieczoru koncert jazzowy. Gdy weszliśmy do środka, przy scenie stał saksofonista przygotowujący się do występu. Wyciągał powolnymi ruchami saksofon z futerału, gdy my się rozglądaliśmy za wolnym stolikiem, a jeden z moich znajomych negocjował z kelnerką zezwolenie na mój pobyt w klubie mimo mojego młodego wówczas wieku. Gdy saksofonista dmuchnął w instrument wydobywający się dźwięk ściął mnie z nóg… był piękny! Matowy, dynamiczny, szmerowaty… wspaniały w swojej niedoskonałości. Nie przypominam sobie jak wyglądał owy saksofonista, według moich znajomych był bardzo przystojny, za to saksofon utkwił mi głęboko w sercu.

Tyle razy już zadawano mi pytanie, dlaczego ten a nie inny instrument. Zawsze mówię, że za każdym razem było to prawdziwe “coup de foudre” (z fr “cios pioruna”) że zaczyna się od zauroczenia a potem.. a potem to już jest dozgonna miłość..! Nie wyobrażam sobie życia bez moich instrumentów i bez muzyki, bo prawdziwa miłość nie rdzewieje! ;-)