Czasami ludzie mnie pytają, dlaczego wyjechałam z Polski. Czy do Polski chce kiedyś wrócić? Nie wiem, czy wrócę do kraju. Wiem za to dlaczego wyjechałam: bo mi się marzyło poznać świat jak długi i szeroki! Chciałam pojechać tam gdzie wszystko się zaczyna, skąd wszystko do naszej małej, jak mi się wtedy wydawało, Polski przychodzi. Słuchałam zagranicznej muzyki w radio i marzyłam, żeby znaleźć się tam gdzie te kawałki były nagrywane, poznać tych co je napisali…tych i wszystkich innych, którzy tworzą przepiękne dźwięki.
Gdy przyjechałam do Paryża zachłysnęłam się różnorodnością. Mieszanka kulturowa. Ilością koncertów, bo w Paryżu co noc odbywa się około setki rożnych imprez. Czasami trudno jest się zdecydować gdzie zaplanować następne wyjście… Wszystko mnie wtedy ciekawiło. Muzycy na scenie francuskiej wydawali mi się impresjonujący. Miałam wrażenie, że posiadają jakiś sekret i ta myśl mnie bardzo fascynowała. Chodziłam na koncerty gdy tylko pozwalał mi na to czas…i finanse..bo niestety Paryż jest bardzo drogim miastem, zwłaszcza dla młodej polskiej studentki. Ale chodziłam. Wszędzie gdzie się dało. I słuchałam. I obserwowałam. A w dzień ćwiczyłam… Biegałam zmęczona miedzy szkolą, pracą i salą w której mogłam ćwiczyć na saksofonie. To co usłyszałam w nocy na koncercie, rano starałam się powtórzyć na moim instrumencie…nie było łatwo…ale nie dawałam za wygraną. Chciałam grać tak jak ci, których widziałam na scenie. Z muzyka jest trochę tak jak ze sportem: codziennie trzeba ćwiczyć, metodycznie i systematycznie, by w dzień występu stanąć na wysokości zadania.
Na początku nie grałam koncertów. One przyszły później. Żeby muzyk grał koncerty ktoś musi zazwyczaj po niego ‘zadzwonić’. W naszym muzycznym środowisku mówi się na to, że trzeba być w ‘obiegu’. Propozycji koncertów, czyli pracy nie dostaje się dzięki dobrze napisanemu cv czy w urzędzie pracy. W muzyce wszystko trzeba sobie ‘wychodzić’ …a może nawet ścisłej mówiąc ‘wygrać’. Tak to już jest, że szkoła szkolą, ćwiczenie ćwiczeniem a zanim koncerty zacznie się grać trzeba dać się poznać w środowisku przechodząc tak zwany ‘chrzest bojowy’ w postaci jam session. Dla niewtajemniczonych ‘jam session’ to są spotkania miedzy muzykami, mnie lub więcej formalne, zazwyczaj w jakimś klubie jazz’owym lub podobnym miejscu. Muzycy bez wcześniejszych prób spotykają się na scenie, często nawet się nie znając i graja razem rożne utwory, powszechnie przez muzyków znane. Wszystko to odbywa się przed publicznością, często w dużym stopniu składającej się również z muzyków, którzy po prostu czekają na swoja kolejkę żeby wejść na scenę i zagrać następny utwór.
Dla przypadkowego słuchacza takie występy wydaja się świetną rozrywką…jeśli chodzi o muzyków, to wygląda to rożnie. Faktycznie, często jest tak, że się świetnie bawimy, gdy gramy ze swoimi kolegami, albo z jakimiś miłymi nieznajomymi. Ale często jednak jest tak, że na jam session jest bardzo duża rywalizacja miedzy artystami. Dużo jest przy tym oceniania, presji i stresu, szczególnie dla nowych, młodych muzyków stających na scenie obok jak to się mówi ‘starych wyżeraczy.
Nigdy nie zapomnę jak bardzo bałam się zagrać na pierwszym jam’ie. Nie powiem, miejsce, które sobie wybrałam na mój paryski ‘debiut’ w tych kręgach nie był najłatwiejszym orzechem do zgryzienia. Na scenie praktycznie sami mężczyźni, często światowej sławy muzycy. Sama myśl, że miałabym stanąć obok nich na scenie mnie na początku paraliżowała. Jam’y tam odbywały się co tydzień i oczywiście co tydzień tam byłam. Najpierw przychodziłam tylko słuchać, zapamiętywałam i uczyłam się utworów, które często tam grali. Wszytko to po to żeby być przegotowaną na wszelkie ewentualności, żeby nie najeść się wstydu gdy już się zdecyduję stanąć na scenie.
W końcu nadszedł ten dzień, w którym postanowiłam wziąć ze sobą saksofon i stanąć w szranki. Nie wiem jak wam opisać stres, który mi towarzyszył od samego rana tego owego dnia, w którym miałam iść w końcu zagrać na jam’ie po raz pierwszy. Nie mogłam jeść, nie mogłam myśleć o niczym innym tylko patrzyłam na zegarek i obserwowałam mijające godziny zbliżające mnie coraz bardziej do pory nocnej i owego jam’u. Nigdy żaden szkolny egzamin mnie tak nie zestresował. Nawet dziś gdy o tym pomyśle serce mi bije szybciej, takie to były wtedy emocje.
Wieczorem gdy dotarłam do klubu jedyne o czym myślałam to to żeby zagrać.. i to jak najszybciej…bo miałam wrażenie, że jeśli jeszcze trochę poczekam…to albo ucieknę, albo mi serce ze strachu eksploduje! By dodać sobie odwagi powtarzałam sobie, że przecież po to wyjechałam z Polski, że przecież od lat marzyłam o tym żeby zagrać z tymi wspaniałymi muzykami…
W końcu, nie pamiętam jak to się stało, ale znalazłam się na scenie.. Pewnie zapytałam któregoś z muzyków czy mogę zagrać, jak to jest w zwyczaju. Pamiętam za to, że ręce mi się strasznie trzęsły gdy stojąc obok sceny składałam saksofon. Pamiętam, że patrzyłam na te moje trzęsące się ręce z nadzieją , że nikt nie zauważy jak bardzo się boję… Potem zagraliśmy. Nie pamiętam co graliśmy, nie pamiętam jak zagrałam. Ale chyba było dobrze, bo gdy wróciłam tam tydzień później “muzycy-stali bywalcy” tej knajpy przywitali mnie z uśmiechem i sami mnie zaprosili na scenę. Nie pamiętam wiele z mojego ‘chrztu bojowego’ ale pamiętam, że całą noc potem nie mogłam zasnąć…z emocji.. Nazajutrz, gdy tylko się obudziłam wiedziałam, że za tydzień znów tam pójdę grać..a to, że trema mi za pierwszym razem odebrała pamięć…no cóż…takie to były moje pierwsze koty za płoty… ;-)