niedziela, 21 lutego 2016

“Ciemna strona księżyca”

“Artysta…muzyk… gdy słyszycie te słowa co wam przychodzi do głowy? Sława? Scena? Poklask? Uznanie? Podziw? Niektórzy dodadzą: ciężka praca, brak stabilności, poświecenie… frustracja? Egoizm? Depresja? Zycie na krawędzi? Imprezy? Alkohol? Narkotyki? Sex?

Gdy oświadczyłam rodzicom jako nastolatka, że chce grac muzykę rozrywkową, że kocham jazz mój tata stanowczo się sprzeciwił, mówiąc, że moje życie nie powinno się toczyć w spelunach i że on zna “tych” muzyków i to nie jest przyszłość dla młodej dziewczyny. Faktycznie, takich miejsc nie brakuje, małe ciasne, kiedyś zadymione kluby, wypełnione mniej lub bardziej zblazowanymi muzykami, którzy spotykają się regularnie, by zmierzyć się jeden z drugim, by pokazać kto jest czego muzycznie wart… Często takie spotkania przypominają bardziej bitwy egocentrycznych kogutów niż jakby mogło nam się naiwnie wydawać “artystyczną komunie wrażliwych dusz”. Wszystko to zakrapiane alkoholem i perfumami zauroczonych Pań, które z upojonym uwielbieniem wypatrują swoich “ulubieńców” na scenie.
Tak właśnie to wygląda, tak wygląda jazz zanim znajdzie się na pięknej festiwalowej scenie pełnej prestiżu, fleszy i pochlebnych artykułów w prasie. Wiem, bo sama widziałam. Wiem bo sama grałam wielokrotnie na takiej scenie, a papierosowy dym oraz wyuzdane fanki szczypały mnie w oczy… Często byłam jedyną dziewczyną na scenie, chyba że przyplątała się od czasu do czasu jakaś wokalistka, ale była to rzadkość, ponieważ na “poważnych” jam sessions gra się głownie utwory instrumentalne i wokalistki rzadko kiedy maja “prawo” pojawić się na scenie.
Imprezy te odbywają się późno w nocy. Zazwyczaj zaczynają się około godz. 23 i trwają…długo…często do trzeciej lub czwartej nad ranem. Każdy taki wieczór wyglądał podobnie: przychodziło się do klubu troszkę spóźnionym, witało się z każdym muzykiem, od najstarszego do najmłodszego, gdyż przestrzegano zawsze prawa starszeństwa, po czym czekało się na swoja kolejkę by wejść na scenę, jednoczenie słuchając grających towarzyszy i dyskutując z kolegami muzykami o tym z kim gdzie i za ile się ostatnio grało, bo tak, oczywiście pieniądze rzecz przyziemna, ale jest to temat często podejmowany podczas takich spotkań i często jest powodem frustracji, bo muzyk jazz’owy jest rzadko jeśli w ogóle dobrze opłacany… Do tego często pojawiali się na sali muzycy z tak zwanej “rozrywki” czyli ci którzy według purystów “zdradzili” jazz i graja “pop” dla “kasy”. W takich sytuacjach tworzyły się na sali dwa klany, jeden na drugiego patrzył pogardliwie…nie muszę wam chyba opowiadać jaki to miało wpływ na atmosferę na scenie.. było to muzyczne pole bitwy na śmierć i życie .. Gdy właściciel klubu oświadczał, że już jest późno i “zamykamy” dyskusje przenosiły się do klubu obok. Drzwi w drzwi z jedna z paryskich knajp jazz’owych jest znany kabaret, gdzie występują “tancerki” orientalne oraz co noc gra zespól. Właściciel nas witał zawsze z otwartymi ramionami, bo wiedział, że z pewnością dołączymy do owego zespołu, wiec będzie więcej muzyków na scenie i tym sposobem będzie miał darmowy show dla swoich klientów…a my często chętnie graliśmy, za darmowego steka z frytkami i sałatką, bo o 5 godz nad ranem po całej nocy byliśmy zazwyczaj bardzo głodni. Kolo godz. 6 nad ranem moi koledzy muzycy często witali dzień z piwem w reku i “tancerka” orientalna lub inna damą na kolanach…ja wtedy uznawałam, że już czas wracać do domu, pierwszym metrem, jak zawsze…by trochę się wyspać i resztę dnia ćwiczyć na instrumencie to czego nie udało mi się poprawnie zagrać ostatniej nocy na scenie.

W każdej sytuacji, w każdej historii każdy widzi to co chce. Dla wielu osób po takiej nocy jedynym wspomnieniem byłyby kobiety, alkohol, hałas i rozpite rozmowy.. Ale innym w uszach brzmiałaby muzyka, a cala reszta byłaby mgławym wspomnieniem, mało istotnym.. Tak właśnie było dla mnie. Gdy schodziłam ze sceny siadałam często z boku moich rozbawionych kolegów i słuchałam ich obłąkanych rozmów i sprzeczek. Czy warto tam było chodzić? Czy nie była to strata czasu? Nie…jazz to jest muzyka ulicy i właśnie zadymionych klubów. Dopiero po latach, niedawno wyszedł “na salony”. Jest to muzyka torturowanej duszy, buntownicza, szalona, nieokiełznana i trzeba to wszystko przeżyć by zrozumieć o co w niej chodzi. Trzeba poznać ten mikrokosmos, ale jednocześnie nie dać się przez niego wciągnąć.. zniszczyć. Jest to dość niebezpieczna gra, widziałam wielu którzy w tych klubach pozostali. Wiem, że gdy tylko tam wrócę zobaczę te same twarze, siedzące przy barze z instrumentem w reku. Te same rysy, ale naznaczone upływającym czasem, gasnącymi nadziejami, narastającym zmęczeniem…i niezrozumieniem losu..

Zycie artysty toczy się zawsze na krawędzi, na krawędzi aż do końca. Nic nie trwa wiecznie, trzeba trzymać się na baczności, żaden sukces nie jest definitywny i podobnie jest z porażką. Pracujemy cały dzień żeby żyć w nocy i żeby znaleźć się po tej jasnej, pięknej i romantycznej stronie księżyca.