Czym jest szczęście? Według Wikipedii “Szczęście jest emocją, spowodowaną doświadczeniami ocenianymi przez podmiot jako pozytywne.” i dalej czytamy “(…) zadowolenie z życia połączone z pogodą ducha i optymizmem; ocena własnego życia jako udanego, wartościowego, sensownego.” Ilu z nas uważa się za szczęśliwych? Jakie są kryteria według których możemy nasze życie uznać za “udane, wartościowe i sensowne”? Obserwując dzisiejsze społeczeństwo dość szybko można dojść do wniosku, że szczęście jest bardzo ściśle połączone z “posiadaniem”. “Mieć” oznacza “być”. Od dziecka mamy wpajane do głowy, że konieczny nam jest “porządny” zawód, “dobrze” płatna praca, by spokojnie wiec szczęśliwie żyć. Ale czy to wystarczy? Czy pieniądze potrafią zapewnić poczucie bezpieczeństwa, dać radość? Czy “udane życie” można kupić? Wystarczy włączyć telewizor albo wyjść na ulice by zauważyć, że nasza codzienność jest zalana reklamami, które nas zapewniają, że “szczęście” można nabyć wszędzie i to często w bardzo promocyjnej cenie.. Zdezorientowani wirem informacji rzucamy się w szaleńczy wyścig za dobrobytem. Wytyczamy sobie cele: dom, samochód, wakacje za granica.. Porównujemy się z innymi, tymi którym powodzi się “lepiej” i już nam szczęście wymyka się spod kontroli. Czytamy gazety-brukowce, które drukują historie bogatych ludzi, zazdrościmy im, podziwiamy ich, cieszymy się gdy powinie im się noga…ale przede wszystkim marzymy być żyć ich życiem…albo chociaż mieć taki jak oni dom, samochód, pierścionek z brylantem, przystojnego narzeczonego…
W zeszłym tygodniu grałam prywatny koncert w pięknej wilii niedaleko Monte Carlo. Impreza została zorganizowana z okazji….bez okazji…tak sobie dla frajdy. Tematem przewodnim była “Starożytna Grecja”. Gdy przyjechaliśmy na miejsce taras był wypełniony zaproszonymi bogatymi gośćmi, każdy był przebrany za bohatera Hellady. Wszyscy byliśmy piękni, jedzenie było wyśmienite. Pełna dekadencja… Cala impreza przebiegała ściśle według planu: aperitif, przystawki, potem główne danie i deser. Służba z uśmiechem na ustach uwijała się jak mróweczki. Goście tańczyli gdy mieli tańczyć, siadali do stołu gdy mieli siadać, klaskali z radością gdy wypadało… W przerwie koncertu usiadłam w kącie ogrodu i obserwowałam bawiący się tłum. Dopiero wtedy zauważyłam zestresowana panią domu, elegancką kobietę w średnim wieku, żonę nieprzyzwoicie bogatego konstruktora ekskluzywnych jachtów. Uśmiechała się do zaproszonych gości, ale gdy tylko czuła, że nikt jej nie obserwuje na jej twarzy pojawiał się smutek i nieobecność… Po kilku minutach wymknęła się z tarasu by schronić się w ogrodzie przed wzrokiem imprezowiczów. Powolnym ruchem zdjęła prawdopodobnie uwierające ją, markowe buty i położyła dłoń na karku by rozmasować zmęczenie. Dopiero wtedy zauważyła mnie, siedzącą kila metrów dalej, również boso i też trochę już zmęczoną.. Uśmiechnęła się nieśmiało i tak siedziałyśmy nic do siebie nie mówiąc, obserwując z daleka bawiących się gości. Piękne panie z kieliszkami szampana toczyły ożywione rozmowy z mniej urodziwymi, ale za to bogatymi mężczyznami. Regularnie i dyskretnie poprawiały swoje greckie tuniki, badając wzrokiem mijające je inne zaproszone niewiasty. Panowie z greckimi szablami przy pasie i roleksami na nadgarstkach zajadali się greckimi smakołykami, co jakiś czas sprawdzając niecierpliwie godzinę. Po chwili doszłam do wniosku, że towarzystwo najzwyczajniej w świecie się nudzi… “Musze już iść” - powiedziała nagle do mnie pani domu, po czym podniosła się z westchnieniem i podążyła powolnym krokiem w stronę gości. “Ja chyba też..” pomyślałam sobie widząc rozbawioną koleżankę wokalistkę, która wymachiwała coś do mnie ze sceny.
Nie pierwszy raz byłam świadkiem podobnej imprezy. Jedzenie zawsze jest wyborowe, alkohol również, wystrój wnętrza zapierających dech w piersiach, a goście.. zazwyczaj się nudzą… Pieniądze pomagają zrealizować to co się rodzi w naszej wyobraźni, ale myślę, że w życiu ciekawsza jest droga do celu niż sam cel. Pogoń za marzeniami może dać więcej satysfakcji niż samo spełnienie. Natura ludzka już taka jest, że im więcej się “ma” tym więcej się “chce”, “im dalej w las tym więcej drzew” … Wiec cieszmy się każdym drobiazgiem. Pewnie nigdy nie będę posiadać tak pięknego domu, jak ten w którym odbyła się owa “grecka impreza”, ale za to jaką radość mi sprawił widok zachodu słońca z pięknego tarasu, który mogłam tego wieczoru podziwiać trzymając w garści czereśnie, które dostałam na deser… Właścicielom nie zazdroszczę, bo jak ktoś kiedyś powiedział: “Szczęście jest podrożą, a nie celem”
niedziela, 26 lipca 2015
poniedziałek, 13 lipca 2015
“'Moje pierwsze cztery puste kąty’"
Zatrzymałam się w progu, starsza Pani zaglądając mi przez ramię z uśmiechem tłumaczyła coś pospiesznie po francusku. Nie rozumiałam ani słowa, ale temat jej wywodów był dla mnie jasny: starała się mnie przekonać, że pokój który mi proponuje wynająć za horrendalną w tamtych czasach kwotę, jest idealny dla mnie, młodej studentki, która właśnie przyjechała do Paryża. Tak czy siak wiedziałam, że nie mam wyboru, bo gdzieś musiałam mieszkać a czas gonił ... Starsza Pani z radością przyjęła moje zainteresowanie kwaterunkiem i obiecała, że będzie mi u niej dobrze bo będzie mnie traktowała jak własną wnuczkę. Tydzień później stanęłam w tym samym progu ale już tym razem z walizkami. Pokój był malusieńki, stało w nim malutkie łóżko, niewielkie biurko i wąska szafa. Krzesło przy biurku skutecznie blokowało dojście do okna i szafy...nie było mowy by rozłożyć walizkę na podłodze, nie było na to miejsca. Wystawiłam krzesło z pokoju i podeszłam do okna. Oczy moje utknęły na obdartym murze, który był tak blisko, że miałam wrażenie, że jeśli dobrze się wychylę to będę mogła ten paskudny mur dotknąć. Wystawiłam głowę przez okno, w dole ujrzałam szary bruk a trzy piętra nade mną mały skrawek nieba... "Tak Francuzi żyją? W takich klitkach bez światła…?" Mój pokój był częścią dużego mieszkania w trzeciej dzielnicy Paryża, które zamieszkiwała starsza pani. Dorabiała sobie do emerytury wynajmując kilka metrów kwadratowych, które w dawnych czasach było pokojem dla służby, studentom. Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. Była to właśnie owa starsza Pani, której imienia dziś już nie pamiętam. Przyszła wytłumaczyć mi regulamin, który miał mnie obowiązywać podczas pobytu pod jej dachem. Okazało się, że do kuchni mogę wchodzić tylko i wyłącznie rano, a miedzy godzina 11tą a 14tą mam wstęp wzbroniony bo ona gotuje, po czym miedzy 14tą a 17tą mogę na chwilę znów do kuchni wejść. Okazało się również, że nie wolno mi grać w pokoju na żadnym instrumencie, nie wolno mi zapraszać gości, ewentualnie w trakcie dnia koleżankę, ale już na pewno nie kolegę... Pralki, telewizora, piekarnika, telefonu nie wolno mi było dotykać.... "Francuzi tak traktują swoje wnuczki..?" Pomyślałam sobie... Wróciłam do swojego pokoju, zamknęłam niedomykające się okno i usiadłam na biurku. Rozejrzałam się dookoła : "Dam radę..." Pomyślałam... "Przecież to nie będzie trwać wiecznie, gdy tylko znajdę prace, poszukam lepszego mieszkania...dam radę, nie będzie tak źle..." Rozpakowałam walizkę, zrobiłam sobie herbatę i zadzwoniłam do mamy na trzy minuty. Dłużej nie mogłam z nią rozmawiać, bo w tamtych czasach ceny za połączenia międzynarodowe były bardzo drogie, zwłaszcza z telefonów komórkowych, a tylko taki miałam do dyspozycji. O internecie w moim skromnym pokoiku mogłam tylko pomarzyć. Usiadłam na krześle przy pustym biurku “No! To się udało, mieszkam w Paryżu... Mieszkać w Paryżu jest marzeniem może tysięcy, może milionów osób na świecie, a mi się udało..." Za oknem było już ciemno, byłam z siebie dumna, podekscytowana, że rano wyjdę na paryską ulicę by pójść do paryskiej szkoły, tak jak inni paryscy studenci. Miałam ochotę o tym rozmawiać, śmiać się, opowiadać....znajomym.... których we Francji nie miałam... Nagle ogarnęło mnie uczucie strasznej samotności i pustki.
Nie znałam w Paryżu nikogo, nie miałam do kogo zadzwonić, do kogo się odezwać. W szkole nie rozumiałam rozmów toczących się zaraz obok mnie, obserwowałam śmiejących się studentów na korytarzach, od czasu do czasu ktoś do mnie podszedł, by zamienić kilka słów ale często okazywało się, że bariera językowa była dla nich zbyt zniechęcająca by kontynuować konwersację. Czułam się w Paryżu sama, odosobniona, inna... Po kilku dniach zaczęłam wyłapywać z tłumu podobnie jak ja zagubione osoby. Jak się okazywało to byli również emigranci, z rożnych krajów: Turcji, Hiszpanii, Japonii, Stanów Zjednoczonych... Mimo, że przyjechaliśmy z zupełnie innych zakątków świata czuliśmy, że coś nas łączy i do siebie przyciąga. Było to osamotnienie, poczucie inności, zdezorientowanie. Słowo 'emigrant' nabrało dla mnie wtedy zupełnie innego znaczenia i do dziś tak zostało. Po jedenastu latach mogę powiedzieć, że udało mi się jakoś zintegrować z Francją, ale najdłuższe i najgłębsze przyjaźnie udało mi się utrzymać w większości właśnie z innymi emigrantami. Do dziś gdy poznaje kogoś nowego i jest to emigrant, mam wrażenie, że jest bardziej 'swój', wszystko jedno skąd pochodzi, bo czuje, że też poznał co oznacza słowo 'samotność' czy 'izolacja'. Czasem słyszę opinie, że emigranci się nie integrują. To nieprawda. Integrujemy się, staramy się. Niedawno rozmawiałam ze znajomą Włoszka, która mieszka we Francji już od wielu lat. Żaliła się, że trudno jest nawiązać prawdziwą i głęboką przyjaźń na obczyźnie, bo często znajomości tu są powierzchowne. Mówiła, że trudno jest tak naprawdę tu na kogoś liczyć, że każdy jest zapatrzony we własny czubek nosa i gdy tylko jego interes się kończy, kończy się także przyjaźń. Stwierdziła, że nie ma to jak przyjaźń z dzieciństwa czy rodzina, że tego jej brakuje i na obczyźnie bardzo trudno jest takie długotrwałe i cenne relacje utrzymać, a jedyne co nam pozostaje to się trzymać z pozostałymi 'wyemigrowanymi zagubionymi duszami'. Moje myśli wróciły do czasu gdy po trzech latach pobytu we Francji i związku z młodym Francuzem wszyscy nasi 'wspólni' znajomi mnie opuścili z dnia na dzień, razem z owym ukochanym i znów zostałam zupełnie sama.... Faktycznie, trudno mi było się sprzeciwić jej słowom... Nie jest łatwo, ale myślę że takie już jest życie i winnych nie ma co szukać. Tak samo jak my tęsknimy za naszymi przyjaźniami z dzieciństwa tak samo inni jeśli mogą to te przyjaźnie kultywują, są dla nich najważniejsze, bo są bogate we wspomnienia przeżytych razem chwil, przygód. Wiem dziś jedno, kocham Francję, czuje że tu jest mój dom, ale emigrantem będę zawsze. Jesteśmy trochę jak wyrwane z korzeniami drzewa: udaje nam się zakorzenić na nowej ziemi, ale gdzieś głęboko w nas odzywa się regularnie nostalgia wspomnień, bezdźwięczna pustka, którą staramy się zagłuszyć gwarną codziennością, lecz która co jakiś czas echem do nas wraca i wracać będzie zawsze...
Nie znałam w Paryżu nikogo, nie miałam do kogo zadzwonić, do kogo się odezwać. W szkole nie rozumiałam rozmów toczących się zaraz obok mnie, obserwowałam śmiejących się studentów na korytarzach, od czasu do czasu ktoś do mnie podszedł, by zamienić kilka słów ale często okazywało się, że bariera językowa była dla nich zbyt zniechęcająca by kontynuować konwersację. Czułam się w Paryżu sama, odosobniona, inna... Po kilku dniach zaczęłam wyłapywać z tłumu podobnie jak ja zagubione osoby. Jak się okazywało to byli również emigranci, z rożnych krajów: Turcji, Hiszpanii, Japonii, Stanów Zjednoczonych... Mimo, że przyjechaliśmy z zupełnie innych zakątków świata czuliśmy, że coś nas łączy i do siebie przyciąga. Było to osamotnienie, poczucie inności, zdezorientowanie. Słowo 'emigrant' nabrało dla mnie wtedy zupełnie innego znaczenia i do dziś tak zostało. Po jedenastu latach mogę powiedzieć, że udało mi się jakoś zintegrować z Francją, ale najdłuższe i najgłębsze przyjaźnie udało mi się utrzymać w większości właśnie z innymi emigrantami. Do dziś gdy poznaje kogoś nowego i jest to emigrant, mam wrażenie, że jest bardziej 'swój', wszystko jedno skąd pochodzi, bo czuje, że też poznał co oznacza słowo 'samotność' czy 'izolacja'. Czasem słyszę opinie, że emigranci się nie integrują. To nieprawda. Integrujemy się, staramy się. Niedawno rozmawiałam ze znajomą Włoszka, która mieszka we Francji już od wielu lat. Żaliła się, że trudno jest nawiązać prawdziwą i głęboką przyjaźń na obczyźnie, bo często znajomości tu są powierzchowne. Mówiła, że trudno jest tak naprawdę tu na kogoś liczyć, że każdy jest zapatrzony we własny czubek nosa i gdy tylko jego interes się kończy, kończy się także przyjaźń. Stwierdziła, że nie ma to jak przyjaźń z dzieciństwa czy rodzina, że tego jej brakuje i na obczyźnie bardzo trudno jest takie długotrwałe i cenne relacje utrzymać, a jedyne co nam pozostaje to się trzymać z pozostałymi 'wyemigrowanymi zagubionymi duszami'. Moje myśli wróciły do czasu gdy po trzech latach pobytu we Francji i związku z młodym Francuzem wszyscy nasi 'wspólni' znajomi mnie opuścili z dnia na dzień, razem z owym ukochanym i znów zostałam zupełnie sama.... Faktycznie, trudno mi było się sprzeciwić jej słowom... Nie jest łatwo, ale myślę że takie już jest życie i winnych nie ma co szukać. Tak samo jak my tęsknimy za naszymi przyjaźniami z dzieciństwa tak samo inni jeśli mogą to te przyjaźnie kultywują, są dla nich najważniejsze, bo są bogate we wspomnienia przeżytych razem chwil, przygód. Wiem dziś jedno, kocham Francję, czuje że tu jest mój dom, ale emigrantem będę zawsze. Jesteśmy trochę jak wyrwane z korzeniami drzewa: udaje nam się zakorzenić na nowej ziemi, ale gdzieś głęboko w nas odzywa się regularnie nostalgia wspomnień, bezdźwięczna pustka, którą staramy się zagłuszyć gwarną codziennością, lecz która co jakiś czas echem do nas wraca i wracać będzie zawsze...
Subskrybuj:
Posty (Atom)