Idzie zima… Dziś po raz pierwszy od miesięcy wyciągnęłam czapkę z szafy. Spojrzałam w lustro, resztki letniej opalenizny nawet nieźle się komponowały z wełnianą tkaniną naciągniętą na włosy… “Może być…” pomyślałam sobie.. “My się zimy nie boimy..” zaczęłam podśpiewywać pod nosem fragment piosenki zapamiętanej z dzieciństwa: “..hu hu haaa..hu hu haaa… nasza zima zła…szczypie w nosy…szczypie w duszę…” ..nie nie… w uszy…w uszy szczypie …poprawiałam się.. Ale po chwili zastanowienia, stwierdziłam, że w dusze też zima może szczypać..i to bardzo ! Przed nami krótkie mroźne dni i długie mroźne noce. Będzie szaro, będzie buro, bez letniego słońca będzie smutno…więc każde dobre słowo, które będzie potrafiło rozgrzać nasze serce, będzie na wagę złota.
Po kilku minutach spędzonych na wietrznej ulicy uznałam, że chyba jednak na zimę nie jestem jeszcze gotowa. Wróciłam do domu i zaczęłam przeglądać kalendarz w nadziei, że znajdę w nim zapiski odnośnie jakiś wyjazdów na koncerty do ciepłych krajów…niestety z żalem stwierdziłam, że podobny wyjazd się nie zapowiada, wręcz odwrotnie…będą podróże, ale tam gdzie jest zimno… “No, wiec pozostało mi raczej jedynie liczyć na jakieś cieple słowo na otuchę…” - zamruczałam pod nosem. Zerknęłam jeszcze raz do komputera, tym razem wzrok mój utkwił na publikacji znajomej na facebook’u, która wstawiła fotkę zaśnieżonych drzew, podpisaną “już mamy zimę”. Po plecach przeszły mi dreszcze… Ale następny wpis mnie dużo bardziej zdegustował… Należał on do zupełnie mi nieznajomego internauty, który postanowił publicznie okazać swoje niezadowolenie na forum jednej z grup facebook’owych, których jestem członkiem. Wpis owy był wypełniony pesymizmem, czy wręcz nawet agresja i odnosił się do podobno niezacnego zachowania jakiś również nieznanych mi osób. Spojrzałam jeszcze raz na poprzedni wpis z zaśnieżonymi drzewami.. Moje serce było zmrożone.. “Nie, nie dam już rady…nie dam rady wysłuchiwać narzekania, pesymistów, ludzi o złych manierach, tych co nie wierzą w siebie, nie wierzą w innych, nie wierzą w nic co piękne…” Przypomniała mi się rozmowa jaką odbyłam niedawno podczas kolacji u znajomych. Debatowaliśmy przez kilka godzin nad tym, co można uznać za “piękne” w sztuce, muzyce czy w życiu… Nie doszliśmy wtedy do porozumienia, każdy miał na ten temat inne odczucia. No właśnie, wydaje mi się że piękna nie można zdefiniować, można je jedynie odczuć, wiec jest ono czymś względnym i może właśnie dlatego jest tak “piękne”. Gdy staramy się o pięknie opowiadać staje się ono ulotne, może właśnie dlatego tak go pragniemy i stale poszukujemy.
To co uważamy za piękne staje się balsamem dla naszej duszy. Piękna muzyka jest łagodzi nasze skołatane nerwy, gdy widzimy coś pięknego zaczynamy marzyc, gdy słyszymy piękne słowa nasze serce bije szybciej. Każdy ma swoją definicję piękna, która zależy od osobistej wrażliwości i kultury. Najbardziej mnie zasmucają Ci, którzy nie widza jaki świat, który nas otacza jest pełen możliwości i szans na lepsze jutro, że życie może być piękniejsze z dnia na dzień. Ci co nie rozumieją, że porażka jest tylko doświadczeniem, że ludzie którzy nas krzywdzą są tylko po to w naszym życiu by nas czegoś nauczyć o nas samych. Martwią mnie Ci, którzy nie potrafią zaakceptować, że nic nie trwa wiecznie, że nawet piękne chwile mijają, że ludzie odchodzą, ale tylko po to by zrobić miejsce tym nowym, może nawet jeszcze wspanialszym. Smucą mnie Ci którzy nie rozumieją, że miłość jest bliższa wolności niż zniewoleniu, że przyjaźń jest formą miłości. Martwią mnie ludzie negatywnie nastawieni do świata, bo są pasywni, bo oceniają innych, bo brak im empatii. Martwią mnie Ci, którzy wstają rano nie wiedząc co zrobić ze swoim dniem. Smutno mi gdy ktoś mi mówi, że się nudzi, że jemu jest trudniej żyć niż komuś innemu, że szuka wymówek a nie rozwiązań… Smutno mi, gdy ktoś nie potrafi dostrzec, że szansa czai się za każdym rogiem, że trzeba tylko chcieć i przestać tracić czas na narzekanie. Myślę, że najpierw warto znaleźć piękno w sobie, czasem szukając inspiracji w sztuce, muzyce… ale tak naprawdę często wystarczy spojrzeć drugiej osobie głęboko w oczy, docenić jej zalety, zaakceptować wady, bo każdy ma w sobie niewyczerpane pokłady piękna. Wiec tylko od nas i od tych, którymi się otaczamy będzie zależało jaka będzie ta nadchodząca zima.
Trzymajcie się ciepło!
wtorek, 13 października 2015
niedziela, 6 września 2015
“ ‘Szczęśliwa’ emigrantka”
Kilka dni temu, przy porannej kawie, przeglądając publikacje na Facebook’u zobaczyłam zdjęcie małego chłopca leżącego w wodzie na plaży. Pod zdjęciem widniały rozgorączkowane komentarze pełne oskarżeń, nienawiści, uprzedzeń i pouczeń. Zorientowałam się, że mały chłopiec na zdjęciu nie żyje, że utonął, a świat wrze od licznych debat na temat owej fotki. Przeglądając następne strony znalazłam liczne publikacje na temat uchodźców, którzy masowo starają dostać się do Europy. Każdy artykuł był obszernie komentowany przez internautów, w rożnych językach lecz zawsze w podobnym tonie…tonie pełnym oskarżeń. Oskarżano wszystkich: uchodźców, rządy rożnych państw, polityków, społeczeństwo, wojny, terrorystów, rodziców martwego chłopca, religie… Internauci w swoich komentarzach przekrzykiwali się i obrażali się nawzajem. Ich wypowiedzi wypełnione agresją, strachem, licznymi wulgaryzmami przeplatały się z nielicznymi apelami o zdrowy rozsadek. Zadumałam się przez chwile.. To co właśnie przeczytałam przeraziło mnie.
Stwierdziłam, że mam szczęście, że siedzę sobie właśnie wygodnie w fotelu w moim malutkim paryskim mieszkanku, a mały chłopiec leżący na plaży nie jest moim martwym synkiem….bo przecież mógłby być. Bo kto wie, czy jeśli bym się urodziła w Syrii to dziś sama z rodzina nie próbowałabym się ratować i za wszelka cenę dostać się do Europy, czy gdziekolwiek gdzie bym mogla być pewna, że nic mojej rodzinie nie grozi. Pomyślałam, że mam szczęście, że urodziłam się w Polsce i do Francji emigrowałam autobusem, bezpiecznie i legalnie.. Nie.. tak właściwie to nawet mam jeszcze więcej szczęścia, bo przecież mogłam urodzić się w Polsce, ale wiele lat wcześniej, podczas którejś z wojen i wtedy też musiałabym uciekać… No bo kto z nas nie ma gdzieś w rodzinie imigrantów? Kto z nas nie ma przodków, którzy cierpieli z powodów licznych zamieszek politycznych w naszym ukochanym kraju? Każdy ma.
To gdzie i kiedy się rodzimy jest czystym przypadkiem. Urodziłam się w kraju katolickim, ale przecież mogłam w muzułmańskim. Wychowałam się w kraju, w którym panuje pokój, ale przecież mogło być zupełnie inaczej. Mogłam się urodzić gdzieś gdzie szaleją wojny i może wtedy jako mała dziewczynka modliłabym się co wieczór w strachu do Boga, by mamusia i tatuś mnie stamtąd zabrali…zabrali gdzieś daleko, tam gdzie bym przestała się bać.. Modliłabym się i nie miałoby to znaczenia do którego Boga. Bo modlitwa o pokój, o życie, o miłość ma tą samą wartość niezależnie od języka, w której jest wypowiadana, niezależnie od tego jak Bóg ma na imię. Może martwy chłopiec ze zdjęcia na plaży tak właśnie się modlił..
Doceńmy to, że mamy szczęście. Może właśnie ta świadomość umożliwi nam otworzyć bez strachu nasze serca na cierpienie innych.
Stwierdziłam, że mam szczęście, że siedzę sobie właśnie wygodnie w fotelu w moim malutkim paryskim mieszkanku, a mały chłopiec leżący na plaży nie jest moim martwym synkiem….bo przecież mógłby być. Bo kto wie, czy jeśli bym się urodziła w Syrii to dziś sama z rodzina nie próbowałabym się ratować i za wszelka cenę dostać się do Europy, czy gdziekolwiek gdzie bym mogla być pewna, że nic mojej rodzinie nie grozi. Pomyślałam, że mam szczęście, że urodziłam się w Polsce i do Francji emigrowałam autobusem, bezpiecznie i legalnie.. Nie.. tak właściwie to nawet mam jeszcze więcej szczęścia, bo przecież mogłam urodzić się w Polsce, ale wiele lat wcześniej, podczas którejś z wojen i wtedy też musiałabym uciekać… No bo kto z nas nie ma gdzieś w rodzinie imigrantów? Kto z nas nie ma przodków, którzy cierpieli z powodów licznych zamieszek politycznych w naszym ukochanym kraju? Każdy ma.
To gdzie i kiedy się rodzimy jest czystym przypadkiem. Urodziłam się w kraju katolickim, ale przecież mogłam w muzułmańskim. Wychowałam się w kraju, w którym panuje pokój, ale przecież mogło być zupełnie inaczej. Mogłam się urodzić gdzieś gdzie szaleją wojny i może wtedy jako mała dziewczynka modliłabym się co wieczór w strachu do Boga, by mamusia i tatuś mnie stamtąd zabrali…zabrali gdzieś daleko, tam gdzie bym przestała się bać.. Modliłabym się i nie miałoby to znaczenia do którego Boga. Bo modlitwa o pokój, o życie, o miłość ma tą samą wartość niezależnie od języka, w której jest wypowiadana, niezależnie od tego jak Bóg ma na imię. Może martwy chłopiec ze zdjęcia na plaży tak właśnie się modlił..
Doceńmy to, że mamy szczęście. Może właśnie ta świadomość umożliwi nam otworzyć bez strachu nasze serca na cierpienie innych.
środa, 12 sierpnia 2015
“Etykietka feministki”
Wykonuję męski zawód - gram na saksofonie. Ubieram się w sukienkę, ładnie się czeszę, maluję, zakładam obcasy i bardzo często słyszę: “Kobieta gra na saksofonie? Ach to rzadkość! Zazwyczaj na saksofonach grają mężczyźni. Do tego improwizujesz, i grasz jazz…i jesteś ładna..nie jest za trudno dmuchać kobiecie w taki saksofon?” Odpowiadam zazwyczaj z uśmiechem, że nie i że to wszystko kwestia pracy i ćwiczeń, jak zresztą na każdym innym instrumencie.. Jednak czasem się zastanawiam, dlaczego tak jest, że tak niewiele kobiet wybiera saksofon. Kiedyś znajomy jazzowy saksofonista mi powiedział, że mnie podziwia, bo nie poddaję się stereotypom, a zna kilka saksofonistek, które by “się zmieszać w męskim tłumie” i by inni muzycy brali je “na poważnie” porzuciły sukienki i szminki. Zapytał mnie jak ja sobie radzę w tym szowinistycznym środowisku muzyków jazzowych. Spojrzałam na niego z zastanowieniem. “Myślę, że ja po prostu się tym nie przejmuje..” - odpowiedziałam mu po chwili przemyśleń. I dodałam: “Wiesz, ćwiczę te same gamy co wy, gram te same utwory, czytam te same nuty…tylko mnie plecy trochę bardziej bolą niż was po koncertach bo obcasy mi się dają często we znaki, sam wiesz, że saksofon jest dość ciężki…” Na Twarzy mojego znajomego pojawiło się rozbawienie: “Dlatego Cie uwielbiam, bo nigdy nie sprawiasz wrażenia, że chcesz coś nam udowodnić, tylko robisz swoje.. Ale powiedz, czy Ci się nie zdarza, że musisz wysłuchiwać jakiś meczących komentarzy pełnych uprzędzeń i stereotypów na Twój temat i na temat Twojej gry?” Tym razem ja się roześmiałam: “Oczywiście, że tak! Bardzo często…ale gdy tylko zaczynam grać wszystkim te głupie gadki przechodzą, sam wiesz…a jeśli chodzi o udowadnianie komuś czegokolwiek, to uważam to za kompletną stratę czasu. Po pierwsze jeśli chodzi o muzykę gusta są rożne, jednemu się coś podoba, a drugiemu nie i nie ma w tym nic dziwnego, a po drugie ja gram bo kocham muzykę…szowiniści i ich frustracje mnie nie interesują.” Oboje się roześmialiśmy.
Rzadko mi się zdążają takie rozmowy z moimi kolegami z branży. Mężczyźni często boją się zadawać podobne pytania, bo nie chcą być oskarżeni o dyskryminacje. Jest to dla nich bardzo delikatny temat, ponieważ boja się reakcji kobiet. Więc zazwyczaj najpierw na mnie patrzą jak na ufoludka z ładną buzią, a po jakimś czasie się do mnie przyzwyczajają i często po prostu “zapominają”, że mają do czynienia z saksofonistą “innej” płci. Ile razy dzwonili do mnie by ich zastąpić i przychodząc na próbę ich zespołu, ich szef witał mnie ze zmieszaniem bo był w szoku, że jakaś panna się pojawiła z saksofonem. Za to po udanej próbie niezręcznie się tłumaczył, że jego początkowe zmieszanie było spowodowane tym, że mój poprzednik zapomniał go uprzedzić, że jestem kobietą. A ja wiedziałam, że nie zapomniał, tylko po prostu nie uznał tego za konieczne. I właśnie dzięki takim sytuacjom wiem, że po trochu udaje mi się przezwyciężać stereotypy, i to nie walką z mężczyznami lecz własnymi zasługami, wypracowanymi przez lata ćwiczeń na instrumencie. Gram najlepiej jak mogę, bo kocham muzykę, nie dlatego, że chce grac jak mężczyzna. Ludzie uwielbiają porównania, wiele razy do mnie podchodzą i mówią “No, super!!! Grasz jak facet! Podoba mi się.” Nigdy nie wiem co im na to odpowiedzieć i trochę mi ich jest żal, bo dla mnie ich uwaga jest dowodem na to, że niczego nie zrozumieli. Jestem kobietą i nie gram jak facet, co najwyżej to gram dobrze, albo ładnie, jeśli się komuś podoba. Zakładam sukienkę, jeśli uważam, że będzie mi w niej do twarzy na scenie. Albo spodnie, bo mam akurat taki nastrój. Niezwykle mnie bawi, gdy widzę miny mężczyzn którzy z wlepionym we mnie wzrokiem ze zdumieniem stwierdzają, że fajnie gram. Bardzo mi milo, gdy muzycy się cieszą, że będziemy razem występować na scenie albo polecają mnie innym, bo cenią moje umiejętności. Czasem jestem zatrudniana bo jestem kobietą i w show biznesie to się “sprzedaje”, a czasem wręcz odwrotnie, nie jestem zatrudniana, bo akurat produkcja chce mięć muzyków mężczyzn i wizualnie im kobieta nie pasuje, albo jednak mnie zatrudniają bo dobrze gram ale muszę się ubrać w garnitur i związać włosy, tak jak moi koledzy, którzy stoją na scenie obok mnie, bo dyrektor artystyczny jakiegoś projektu czy choreograf ma wizje muzyków w garniturach i mężczyzna czy kobieta, rasta czy chłopak z włosami do pasa, wszyscy muszą wyglądać tak samo.
Kocham mój zawód. Uwielbiam pracować z mężczyznami i kobietami.. Płeć nie ma znaczenia, najważniejszy jest profesjonalizm. Moim celem nigdy nie było “wmieszanie się w męski tłum”. Jestem kobietą i zawsze doceniam gdy moi koledzy mnie traktują z taktem, ustępują miejsca czy pomagają nieść ciężką torbę. Czy nie obawiam się, że ktoś mnie będzie dyskryminował albo traktował moją prace niepoważnie ze względu na moja płeć? Nie, ponieważ wychodzę z założenia, że takie osoby nie są warte mojego czasu i na dzień dzisiejszy nigdy się nie pomyliłam w mojej ocenie. Nie wdaje się w dyskusje z mężczyznami o szowinistycznych poglądach, bo mnie takie rozmowy nudzą. Zdarza mi się grac na jakiś “kobiecych” festiwalach, takich tworach, które maja na celu “promowanie” kobiet, które grają na instrumentach, ale w skrycie mam nadzieje, że niedługo te festiwale nie będą miały racji bytu, bo kobieta grająca na instrumencie nie będzie sensacją tylko dlatego że gra. Sensacyjna powinna być muzyka.
Czy można zatem mi przylepić etykietkę feministki? Nie wiem, zadecydujcie sami… ;-)
Rzadko mi się zdążają takie rozmowy z moimi kolegami z branży. Mężczyźni często boją się zadawać podobne pytania, bo nie chcą być oskarżeni o dyskryminacje. Jest to dla nich bardzo delikatny temat, ponieważ boja się reakcji kobiet. Więc zazwyczaj najpierw na mnie patrzą jak na ufoludka z ładną buzią, a po jakimś czasie się do mnie przyzwyczajają i często po prostu “zapominają”, że mają do czynienia z saksofonistą “innej” płci. Ile razy dzwonili do mnie by ich zastąpić i przychodząc na próbę ich zespołu, ich szef witał mnie ze zmieszaniem bo był w szoku, że jakaś panna się pojawiła z saksofonem. Za to po udanej próbie niezręcznie się tłumaczył, że jego początkowe zmieszanie było spowodowane tym, że mój poprzednik zapomniał go uprzedzić, że jestem kobietą. A ja wiedziałam, że nie zapomniał, tylko po prostu nie uznał tego za konieczne. I właśnie dzięki takim sytuacjom wiem, że po trochu udaje mi się przezwyciężać stereotypy, i to nie walką z mężczyznami lecz własnymi zasługami, wypracowanymi przez lata ćwiczeń na instrumencie. Gram najlepiej jak mogę, bo kocham muzykę, nie dlatego, że chce grac jak mężczyzna. Ludzie uwielbiają porównania, wiele razy do mnie podchodzą i mówią “No, super!!! Grasz jak facet! Podoba mi się.” Nigdy nie wiem co im na to odpowiedzieć i trochę mi ich jest żal, bo dla mnie ich uwaga jest dowodem na to, że niczego nie zrozumieli. Jestem kobietą i nie gram jak facet, co najwyżej to gram dobrze, albo ładnie, jeśli się komuś podoba. Zakładam sukienkę, jeśli uważam, że będzie mi w niej do twarzy na scenie. Albo spodnie, bo mam akurat taki nastrój. Niezwykle mnie bawi, gdy widzę miny mężczyzn którzy z wlepionym we mnie wzrokiem ze zdumieniem stwierdzają, że fajnie gram. Bardzo mi milo, gdy muzycy się cieszą, że będziemy razem występować na scenie albo polecają mnie innym, bo cenią moje umiejętności. Czasem jestem zatrudniana bo jestem kobietą i w show biznesie to się “sprzedaje”, a czasem wręcz odwrotnie, nie jestem zatrudniana, bo akurat produkcja chce mięć muzyków mężczyzn i wizualnie im kobieta nie pasuje, albo jednak mnie zatrudniają bo dobrze gram ale muszę się ubrać w garnitur i związać włosy, tak jak moi koledzy, którzy stoją na scenie obok mnie, bo dyrektor artystyczny jakiegoś projektu czy choreograf ma wizje muzyków w garniturach i mężczyzna czy kobieta, rasta czy chłopak z włosami do pasa, wszyscy muszą wyglądać tak samo.
Kocham mój zawód. Uwielbiam pracować z mężczyznami i kobietami.. Płeć nie ma znaczenia, najważniejszy jest profesjonalizm. Moim celem nigdy nie było “wmieszanie się w męski tłum”. Jestem kobietą i zawsze doceniam gdy moi koledzy mnie traktują z taktem, ustępują miejsca czy pomagają nieść ciężką torbę. Czy nie obawiam się, że ktoś mnie będzie dyskryminował albo traktował moją prace niepoważnie ze względu na moja płeć? Nie, ponieważ wychodzę z założenia, że takie osoby nie są warte mojego czasu i na dzień dzisiejszy nigdy się nie pomyliłam w mojej ocenie. Nie wdaje się w dyskusje z mężczyznami o szowinistycznych poglądach, bo mnie takie rozmowy nudzą. Zdarza mi się grac na jakiś “kobiecych” festiwalach, takich tworach, które maja na celu “promowanie” kobiet, które grają na instrumentach, ale w skrycie mam nadzieje, że niedługo te festiwale nie będą miały racji bytu, bo kobieta grająca na instrumencie nie będzie sensacją tylko dlatego że gra. Sensacyjna powinna być muzyka.
Czy można zatem mi przylepić etykietkę feministki? Nie wiem, zadecydujcie sami… ;-)
niedziela, 26 lipca 2015
“Pieniądze szczęścia nie dają”
Czym jest szczęście? Według Wikipedii “Szczęście jest emocją, spowodowaną doświadczeniami ocenianymi przez podmiot jako pozytywne.” i dalej czytamy “(…) zadowolenie z życia połączone z pogodą ducha i optymizmem; ocena własnego życia jako udanego, wartościowego, sensownego.” Ilu z nas uważa się za szczęśliwych? Jakie są kryteria według których możemy nasze życie uznać za “udane, wartościowe i sensowne”? Obserwując dzisiejsze społeczeństwo dość szybko można dojść do wniosku, że szczęście jest bardzo ściśle połączone z “posiadaniem”. “Mieć” oznacza “być”. Od dziecka mamy wpajane do głowy, że konieczny nam jest “porządny” zawód, “dobrze” płatna praca, by spokojnie wiec szczęśliwie żyć. Ale czy to wystarczy? Czy pieniądze potrafią zapewnić poczucie bezpieczeństwa, dać radość? Czy “udane życie” można kupić? Wystarczy włączyć telewizor albo wyjść na ulice by zauważyć, że nasza codzienność jest zalana reklamami, które nas zapewniają, że “szczęście” można nabyć wszędzie i to często w bardzo promocyjnej cenie.. Zdezorientowani wirem informacji rzucamy się w szaleńczy wyścig za dobrobytem. Wytyczamy sobie cele: dom, samochód, wakacje za granica.. Porównujemy się z innymi, tymi którym powodzi się “lepiej” i już nam szczęście wymyka się spod kontroli. Czytamy gazety-brukowce, które drukują historie bogatych ludzi, zazdrościmy im, podziwiamy ich, cieszymy się gdy powinie im się noga…ale przede wszystkim marzymy być żyć ich życiem…albo chociaż mieć taki jak oni dom, samochód, pierścionek z brylantem, przystojnego narzeczonego…
W zeszłym tygodniu grałam prywatny koncert w pięknej wilii niedaleko Monte Carlo. Impreza została zorganizowana z okazji….bez okazji…tak sobie dla frajdy. Tematem przewodnim była “Starożytna Grecja”. Gdy przyjechaliśmy na miejsce taras był wypełniony zaproszonymi bogatymi gośćmi, każdy był przebrany za bohatera Hellady. Wszyscy byliśmy piękni, jedzenie było wyśmienite. Pełna dekadencja… Cala impreza przebiegała ściśle według planu: aperitif, przystawki, potem główne danie i deser. Służba z uśmiechem na ustach uwijała się jak mróweczki. Goście tańczyli gdy mieli tańczyć, siadali do stołu gdy mieli siadać, klaskali z radością gdy wypadało… W przerwie koncertu usiadłam w kącie ogrodu i obserwowałam bawiący się tłum. Dopiero wtedy zauważyłam zestresowana panią domu, elegancką kobietę w średnim wieku, żonę nieprzyzwoicie bogatego konstruktora ekskluzywnych jachtów. Uśmiechała się do zaproszonych gości, ale gdy tylko czuła, że nikt jej nie obserwuje na jej twarzy pojawiał się smutek i nieobecność… Po kilku minutach wymknęła się z tarasu by schronić się w ogrodzie przed wzrokiem imprezowiczów. Powolnym ruchem zdjęła prawdopodobnie uwierające ją, markowe buty i położyła dłoń na karku by rozmasować zmęczenie. Dopiero wtedy zauważyła mnie, siedzącą kila metrów dalej, również boso i też trochę już zmęczoną.. Uśmiechnęła się nieśmiało i tak siedziałyśmy nic do siebie nie mówiąc, obserwując z daleka bawiących się gości. Piękne panie z kieliszkami szampana toczyły ożywione rozmowy z mniej urodziwymi, ale za to bogatymi mężczyznami. Regularnie i dyskretnie poprawiały swoje greckie tuniki, badając wzrokiem mijające je inne zaproszone niewiasty. Panowie z greckimi szablami przy pasie i roleksami na nadgarstkach zajadali się greckimi smakołykami, co jakiś czas sprawdzając niecierpliwie godzinę. Po chwili doszłam do wniosku, że towarzystwo najzwyczajniej w świecie się nudzi… “Musze już iść” - powiedziała nagle do mnie pani domu, po czym podniosła się z westchnieniem i podążyła powolnym krokiem w stronę gości. “Ja chyba też..” pomyślałam sobie widząc rozbawioną koleżankę wokalistkę, która wymachiwała coś do mnie ze sceny.
Nie pierwszy raz byłam świadkiem podobnej imprezy. Jedzenie zawsze jest wyborowe, alkohol również, wystrój wnętrza zapierających dech w piersiach, a goście.. zazwyczaj się nudzą… Pieniądze pomagają zrealizować to co się rodzi w naszej wyobraźni, ale myślę, że w życiu ciekawsza jest droga do celu niż sam cel. Pogoń za marzeniami może dać więcej satysfakcji niż samo spełnienie. Natura ludzka już taka jest, że im więcej się “ma” tym więcej się “chce”, “im dalej w las tym więcej drzew” … Wiec cieszmy się każdym drobiazgiem. Pewnie nigdy nie będę posiadać tak pięknego domu, jak ten w którym odbyła się owa “grecka impreza”, ale za to jaką radość mi sprawił widok zachodu słońca z pięknego tarasu, który mogłam tego wieczoru podziwiać trzymając w garści czereśnie, które dostałam na deser… Właścicielom nie zazdroszczę, bo jak ktoś kiedyś powiedział: “Szczęście jest podrożą, a nie celem”
W zeszłym tygodniu grałam prywatny koncert w pięknej wilii niedaleko Monte Carlo. Impreza została zorganizowana z okazji….bez okazji…tak sobie dla frajdy. Tematem przewodnim była “Starożytna Grecja”. Gdy przyjechaliśmy na miejsce taras był wypełniony zaproszonymi bogatymi gośćmi, każdy był przebrany za bohatera Hellady. Wszyscy byliśmy piękni, jedzenie było wyśmienite. Pełna dekadencja… Cala impreza przebiegała ściśle według planu: aperitif, przystawki, potem główne danie i deser. Służba z uśmiechem na ustach uwijała się jak mróweczki. Goście tańczyli gdy mieli tańczyć, siadali do stołu gdy mieli siadać, klaskali z radością gdy wypadało… W przerwie koncertu usiadłam w kącie ogrodu i obserwowałam bawiący się tłum. Dopiero wtedy zauważyłam zestresowana panią domu, elegancką kobietę w średnim wieku, żonę nieprzyzwoicie bogatego konstruktora ekskluzywnych jachtów. Uśmiechała się do zaproszonych gości, ale gdy tylko czuła, że nikt jej nie obserwuje na jej twarzy pojawiał się smutek i nieobecność… Po kilku minutach wymknęła się z tarasu by schronić się w ogrodzie przed wzrokiem imprezowiczów. Powolnym ruchem zdjęła prawdopodobnie uwierające ją, markowe buty i położyła dłoń na karku by rozmasować zmęczenie. Dopiero wtedy zauważyła mnie, siedzącą kila metrów dalej, również boso i też trochę już zmęczoną.. Uśmiechnęła się nieśmiało i tak siedziałyśmy nic do siebie nie mówiąc, obserwując z daleka bawiących się gości. Piękne panie z kieliszkami szampana toczyły ożywione rozmowy z mniej urodziwymi, ale za to bogatymi mężczyznami. Regularnie i dyskretnie poprawiały swoje greckie tuniki, badając wzrokiem mijające je inne zaproszone niewiasty. Panowie z greckimi szablami przy pasie i roleksami na nadgarstkach zajadali się greckimi smakołykami, co jakiś czas sprawdzając niecierpliwie godzinę. Po chwili doszłam do wniosku, że towarzystwo najzwyczajniej w świecie się nudzi… “Musze już iść” - powiedziała nagle do mnie pani domu, po czym podniosła się z westchnieniem i podążyła powolnym krokiem w stronę gości. “Ja chyba też..” pomyślałam sobie widząc rozbawioną koleżankę wokalistkę, która wymachiwała coś do mnie ze sceny.
Nie pierwszy raz byłam świadkiem podobnej imprezy. Jedzenie zawsze jest wyborowe, alkohol również, wystrój wnętrza zapierających dech w piersiach, a goście.. zazwyczaj się nudzą… Pieniądze pomagają zrealizować to co się rodzi w naszej wyobraźni, ale myślę, że w życiu ciekawsza jest droga do celu niż sam cel. Pogoń za marzeniami może dać więcej satysfakcji niż samo spełnienie. Natura ludzka już taka jest, że im więcej się “ma” tym więcej się “chce”, “im dalej w las tym więcej drzew” … Wiec cieszmy się każdym drobiazgiem. Pewnie nigdy nie będę posiadać tak pięknego domu, jak ten w którym odbyła się owa “grecka impreza”, ale za to jaką radość mi sprawił widok zachodu słońca z pięknego tarasu, który mogłam tego wieczoru podziwiać trzymając w garści czereśnie, które dostałam na deser… Właścicielom nie zazdroszczę, bo jak ktoś kiedyś powiedział: “Szczęście jest podrożą, a nie celem”
poniedziałek, 13 lipca 2015
“'Moje pierwsze cztery puste kąty’"
Zatrzymałam się w progu, starsza Pani zaglądając mi przez ramię z uśmiechem tłumaczyła coś pospiesznie po francusku. Nie rozumiałam ani słowa, ale temat jej wywodów był dla mnie jasny: starała się mnie przekonać, że pokój który mi proponuje wynająć za horrendalną w tamtych czasach kwotę, jest idealny dla mnie, młodej studentki, która właśnie przyjechała do Paryża. Tak czy siak wiedziałam, że nie mam wyboru, bo gdzieś musiałam mieszkać a czas gonił ... Starsza Pani z radością przyjęła moje zainteresowanie kwaterunkiem i obiecała, że będzie mi u niej dobrze bo będzie mnie traktowała jak własną wnuczkę. Tydzień później stanęłam w tym samym progu ale już tym razem z walizkami. Pokój był malusieńki, stało w nim malutkie łóżko, niewielkie biurko i wąska szafa. Krzesło przy biurku skutecznie blokowało dojście do okna i szafy...nie było mowy by rozłożyć walizkę na podłodze, nie było na to miejsca. Wystawiłam krzesło z pokoju i podeszłam do okna. Oczy moje utknęły na obdartym murze, który był tak blisko, że miałam wrażenie, że jeśli dobrze się wychylę to będę mogła ten paskudny mur dotknąć. Wystawiłam głowę przez okno, w dole ujrzałam szary bruk a trzy piętra nade mną mały skrawek nieba... "Tak Francuzi żyją? W takich klitkach bez światła…?" Mój pokój był częścią dużego mieszkania w trzeciej dzielnicy Paryża, które zamieszkiwała starsza pani. Dorabiała sobie do emerytury wynajmując kilka metrów kwadratowych, które w dawnych czasach było pokojem dla służby, studentom. Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. Była to właśnie owa starsza Pani, której imienia dziś już nie pamiętam. Przyszła wytłumaczyć mi regulamin, który miał mnie obowiązywać podczas pobytu pod jej dachem. Okazało się, że do kuchni mogę wchodzić tylko i wyłącznie rano, a miedzy godzina 11tą a 14tą mam wstęp wzbroniony bo ona gotuje, po czym miedzy 14tą a 17tą mogę na chwilę znów do kuchni wejść. Okazało się również, że nie wolno mi grać w pokoju na żadnym instrumencie, nie wolno mi zapraszać gości, ewentualnie w trakcie dnia koleżankę, ale już na pewno nie kolegę... Pralki, telewizora, piekarnika, telefonu nie wolno mi było dotykać.... "Francuzi tak traktują swoje wnuczki..?" Pomyślałam sobie... Wróciłam do swojego pokoju, zamknęłam niedomykające się okno i usiadłam na biurku. Rozejrzałam się dookoła : "Dam radę..." Pomyślałam... "Przecież to nie będzie trwać wiecznie, gdy tylko znajdę prace, poszukam lepszego mieszkania...dam radę, nie będzie tak źle..." Rozpakowałam walizkę, zrobiłam sobie herbatę i zadzwoniłam do mamy na trzy minuty. Dłużej nie mogłam z nią rozmawiać, bo w tamtych czasach ceny za połączenia międzynarodowe były bardzo drogie, zwłaszcza z telefonów komórkowych, a tylko taki miałam do dyspozycji. O internecie w moim skromnym pokoiku mogłam tylko pomarzyć. Usiadłam na krześle przy pustym biurku “No! To się udało, mieszkam w Paryżu... Mieszkać w Paryżu jest marzeniem może tysięcy, może milionów osób na świecie, a mi się udało..." Za oknem było już ciemno, byłam z siebie dumna, podekscytowana, że rano wyjdę na paryską ulicę by pójść do paryskiej szkoły, tak jak inni paryscy studenci. Miałam ochotę o tym rozmawiać, śmiać się, opowiadać....znajomym.... których we Francji nie miałam... Nagle ogarnęło mnie uczucie strasznej samotności i pustki.
Nie znałam w Paryżu nikogo, nie miałam do kogo zadzwonić, do kogo się odezwać. W szkole nie rozumiałam rozmów toczących się zaraz obok mnie, obserwowałam śmiejących się studentów na korytarzach, od czasu do czasu ktoś do mnie podszedł, by zamienić kilka słów ale często okazywało się, że bariera językowa była dla nich zbyt zniechęcająca by kontynuować konwersację. Czułam się w Paryżu sama, odosobniona, inna... Po kilku dniach zaczęłam wyłapywać z tłumu podobnie jak ja zagubione osoby. Jak się okazywało to byli również emigranci, z rożnych krajów: Turcji, Hiszpanii, Japonii, Stanów Zjednoczonych... Mimo, że przyjechaliśmy z zupełnie innych zakątków świata czuliśmy, że coś nas łączy i do siebie przyciąga. Było to osamotnienie, poczucie inności, zdezorientowanie. Słowo 'emigrant' nabrało dla mnie wtedy zupełnie innego znaczenia i do dziś tak zostało. Po jedenastu latach mogę powiedzieć, że udało mi się jakoś zintegrować z Francją, ale najdłuższe i najgłębsze przyjaźnie udało mi się utrzymać w większości właśnie z innymi emigrantami. Do dziś gdy poznaje kogoś nowego i jest to emigrant, mam wrażenie, że jest bardziej 'swój', wszystko jedno skąd pochodzi, bo czuje, że też poznał co oznacza słowo 'samotność' czy 'izolacja'. Czasem słyszę opinie, że emigranci się nie integrują. To nieprawda. Integrujemy się, staramy się. Niedawno rozmawiałam ze znajomą Włoszka, która mieszka we Francji już od wielu lat. Żaliła się, że trudno jest nawiązać prawdziwą i głęboką przyjaźń na obczyźnie, bo często znajomości tu są powierzchowne. Mówiła, że trudno jest tak naprawdę tu na kogoś liczyć, że każdy jest zapatrzony we własny czubek nosa i gdy tylko jego interes się kończy, kończy się także przyjaźń. Stwierdziła, że nie ma to jak przyjaźń z dzieciństwa czy rodzina, że tego jej brakuje i na obczyźnie bardzo trudno jest takie długotrwałe i cenne relacje utrzymać, a jedyne co nam pozostaje to się trzymać z pozostałymi 'wyemigrowanymi zagubionymi duszami'. Moje myśli wróciły do czasu gdy po trzech latach pobytu we Francji i związku z młodym Francuzem wszyscy nasi 'wspólni' znajomi mnie opuścili z dnia na dzień, razem z owym ukochanym i znów zostałam zupełnie sama.... Faktycznie, trudno mi było się sprzeciwić jej słowom... Nie jest łatwo, ale myślę że takie już jest życie i winnych nie ma co szukać. Tak samo jak my tęsknimy za naszymi przyjaźniami z dzieciństwa tak samo inni jeśli mogą to te przyjaźnie kultywują, są dla nich najważniejsze, bo są bogate we wspomnienia przeżytych razem chwil, przygód. Wiem dziś jedno, kocham Francję, czuje że tu jest mój dom, ale emigrantem będę zawsze. Jesteśmy trochę jak wyrwane z korzeniami drzewa: udaje nam się zakorzenić na nowej ziemi, ale gdzieś głęboko w nas odzywa się regularnie nostalgia wspomnień, bezdźwięczna pustka, którą staramy się zagłuszyć gwarną codziennością, lecz która co jakiś czas echem do nas wraca i wracać będzie zawsze...
Nie znałam w Paryżu nikogo, nie miałam do kogo zadzwonić, do kogo się odezwać. W szkole nie rozumiałam rozmów toczących się zaraz obok mnie, obserwowałam śmiejących się studentów na korytarzach, od czasu do czasu ktoś do mnie podszedł, by zamienić kilka słów ale często okazywało się, że bariera językowa była dla nich zbyt zniechęcająca by kontynuować konwersację. Czułam się w Paryżu sama, odosobniona, inna... Po kilku dniach zaczęłam wyłapywać z tłumu podobnie jak ja zagubione osoby. Jak się okazywało to byli również emigranci, z rożnych krajów: Turcji, Hiszpanii, Japonii, Stanów Zjednoczonych... Mimo, że przyjechaliśmy z zupełnie innych zakątków świata czuliśmy, że coś nas łączy i do siebie przyciąga. Było to osamotnienie, poczucie inności, zdezorientowanie. Słowo 'emigrant' nabrało dla mnie wtedy zupełnie innego znaczenia i do dziś tak zostało. Po jedenastu latach mogę powiedzieć, że udało mi się jakoś zintegrować z Francją, ale najdłuższe i najgłębsze przyjaźnie udało mi się utrzymać w większości właśnie z innymi emigrantami. Do dziś gdy poznaje kogoś nowego i jest to emigrant, mam wrażenie, że jest bardziej 'swój', wszystko jedno skąd pochodzi, bo czuje, że też poznał co oznacza słowo 'samotność' czy 'izolacja'. Czasem słyszę opinie, że emigranci się nie integrują. To nieprawda. Integrujemy się, staramy się. Niedawno rozmawiałam ze znajomą Włoszka, która mieszka we Francji już od wielu lat. Żaliła się, że trudno jest nawiązać prawdziwą i głęboką przyjaźń na obczyźnie, bo często znajomości tu są powierzchowne. Mówiła, że trudno jest tak naprawdę tu na kogoś liczyć, że każdy jest zapatrzony we własny czubek nosa i gdy tylko jego interes się kończy, kończy się także przyjaźń. Stwierdziła, że nie ma to jak przyjaźń z dzieciństwa czy rodzina, że tego jej brakuje i na obczyźnie bardzo trudno jest takie długotrwałe i cenne relacje utrzymać, a jedyne co nam pozostaje to się trzymać z pozostałymi 'wyemigrowanymi zagubionymi duszami'. Moje myśli wróciły do czasu gdy po trzech latach pobytu we Francji i związku z młodym Francuzem wszyscy nasi 'wspólni' znajomi mnie opuścili z dnia na dzień, razem z owym ukochanym i znów zostałam zupełnie sama.... Faktycznie, trudno mi było się sprzeciwić jej słowom... Nie jest łatwo, ale myślę że takie już jest życie i winnych nie ma co szukać. Tak samo jak my tęsknimy za naszymi przyjaźniami z dzieciństwa tak samo inni jeśli mogą to te przyjaźnie kultywują, są dla nich najważniejsze, bo są bogate we wspomnienia przeżytych razem chwil, przygód. Wiem dziś jedno, kocham Francję, czuje że tu jest mój dom, ale emigrantem będę zawsze. Jesteśmy trochę jak wyrwane z korzeniami drzewa: udaje nam się zakorzenić na nowej ziemi, ale gdzieś głęboko w nas odzywa się regularnie nostalgia wspomnień, bezdźwięczna pustka, którą staramy się zagłuszyć gwarną codziennością, lecz która co jakiś czas echem do nas wraca i wracać będzie zawsze...
wtorek, 12 maja 2015
“Kolorowo mi…”
Obudziłam się dziś rano z lekkim bólem głowy… Miałam w planach iść pobiegać, wiec zrobiłam sobie mocna kawę by się rozbudzić i nabrać trochę sił… Spojrzałam na telefon: “piętnaście nowych wiadomości…” Wszystkie były od tego samego znajomego, który wysłał mi o godzinie 4tej nad ranem litanie o tym, jak super jest “tam gdzie właśnie się znajduje” i że ludzie są tu naprawdę tacy “super cool” i że następnym razem muszę z nimi “tam” tez zagrać, i że będą spać pod namiotami…” Tak.. krótko mówiąc mój telefon bym wypełniony ciągiem wiadomości bez ładu i składu… Stwierdziłam, że mój kumpel pewnie grał koncert na jakieś hippisowskiej imprezie i pod wpływem wielkiego entuzjazmu …i alkoholu….postanowił się ze mną podzielić swoimi emocjami na temat tamtejszych wydarzeń…
Jeszcze kilka dni temu siedzieliśmy dyskutując przy piwie gdy powiedział mi, ze my artyści mamy łatwy dostęp do wszystkich warstw społecznych, że jesteśmy akceptowani wszędzie…bo tak naprawdę nigdzie tak do końca nie pasujemy… Bogaci nam zazdroszczą w skrycie naszego lekkiego ducha, biedni nam zazdroszczą, ze podróżujemy, a całej reszcie wydaje się, że wiecznie się bawimy… Tak naprawdę to często ich spojrzenie na nasze życie jest bardzo powierzchowne, nie zdają sobie tak naprawdę sprawy jak wygląda nasza codzienność. Obserwują nas na scenie uśmiechniętych i wysnuwają wnioski. Jedno jest pewne, wszyscy niezależnie do jakiej sfery społecznej przynależą, przyglądają nam się z zainteresowaniem i często nasze wypowiedzi lub zachowania komentują krótkim: “..no tak bo przecież to jest artysta..” Co oznacza w wolnym tłumaczeniu: “jemu wolno być kontrowersyjnym, szokującym, nieodpowiednio ubranym…czy po prostu dziwnym..” Faktycznie nasza codzienność nie jest tak do końca poukładana jak życie człowieka, który wybrał za swoją ścieżkę podążanie po dobrze znanych i dawno już przetartych szlakach, nieodbiegających od ogólnoprzyjętych norm społecznych.
Dziś obudziłam się w dużej willi na południu Francji. Pisze dla was ten tekst siedząc na tarasie przy basenie. To nie jest mój basen, ani mój dom. Przyjechałam tu na tydzień, by grac co noc w modny klubie w St Tropez. Dobrze znam to miejsce bo bywam tu regularnie. Dom jest piękny, tak jak każdy w okolicy, bo znajduje się w bogatej rezydencji. Rano sobie biegam po tutejszych ścieżkach i podziwiam ville z pięknymi ogrodami. Mijają mnie co jakiś czas luksusowe samochody i kierowcy skinieniem głowy życzą mi miłego dnia. Teraz się opalam, a wieczorem pójdę grac do klubu przy porcie. Po koncercie będziemy znów pić szampana z zamożnymi klientami, którzy będą wypytywać nas o nasz zawód, zachwyceni naszym życiowym entuzjazmem. Potem kelner przyniesie jakieś wymyślne drinki.. i od mieszanki rano znów będzie mnie lekko bolała głowa. Ale wiem, że równie dobrze mogłabym grać wczoraj koncert z moim kumplem, gdzieś gdzie pewnie GPS twierdzi, że “podany adres nie istnieje”. Po koncercie pić piwo z plastikowych kubków i spać w jakimś tanim hotelu bez śniadania, po czym na drugi dzień wcześnie rano głodna i niewyspana ruszyć dalej w trasę, jakimś starym busem z zepsutym ogrzewaniem..
Życie artystów to życie pełne kontrastów, czasem przed graniem jemy kawior, czasem suchą kanapkę. To co się nie zmienia to to, że kochamy to nasze życie i że jesteśmy otoczeni ludźmi, którym wydaje się, ze jesteśmy ‘nie z tego swiata’… Czasem sama się zastanawiam z jakiego to świata jesteśmy….chyba z tego, o którym Charles Aznavour z utęsknieniem śpiewał: “La Bohème, la Bohème, Ca voulait dire, on est heureux” (“Bohema, Bohema, oznaczało to, że jesteśmy szczęśliwi”)
Jeszcze kilka dni temu siedzieliśmy dyskutując przy piwie gdy powiedział mi, ze my artyści mamy łatwy dostęp do wszystkich warstw społecznych, że jesteśmy akceptowani wszędzie…bo tak naprawdę nigdzie tak do końca nie pasujemy… Bogaci nam zazdroszczą w skrycie naszego lekkiego ducha, biedni nam zazdroszczą, ze podróżujemy, a całej reszcie wydaje się, że wiecznie się bawimy… Tak naprawdę to często ich spojrzenie na nasze życie jest bardzo powierzchowne, nie zdają sobie tak naprawdę sprawy jak wygląda nasza codzienność. Obserwują nas na scenie uśmiechniętych i wysnuwają wnioski. Jedno jest pewne, wszyscy niezależnie do jakiej sfery społecznej przynależą, przyglądają nam się z zainteresowaniem i często nasze wypowiedzi lub zachowania komentują krótkim: “..no tak bo przecież to jest artysta..” Co oznacza w wolnym tłumaczeniu: “jemu wolno być kontrowersyjnym, szokującym, nieodpowiednio ubranym…czy po prostu dziwnym..” Faktycznie nasza codzienność nie jest tak do końca poukładana jak życie człowieka, który wybrał za swoją ścieżkę podążanie po dobrze znanych i dawno już przetartych szlakach, nieodbiegających od ogólnoprzyjętych norm społecznych.
Dziś obudziłam się w dużej willi na południu Francji. Pisze dla was ten tekst siedząc na tarasie przy basenie. To nie jest mój basen, ani mój dom. Przyjechałam tu na tydzień, by grac co noc w modny klubie w St Tropez. Dobrze znam to miejsce bo bywam tu regularnie. Dom jest piękny, tak jak każdy w okolicy, bo znajduje się w bogatej rezydencji. Rano sobie biegam po tutejszych ścieżkach i podziwiam ville z pięknymi ogrodami. Mijają mnie co jakiś czas luksusowe samochody i kierowcy skinieniem głowy życzą mi miłego dnia. Teraz się opalam, a wieczorem pójdę grac do klubu przy porcie. Po koncercie będziemy znów pić szampana z zamożnymi klientami, którzy będą wypytywać nas o nasz zawód, zachwyceni naszym życiowym entuzjazmem. Potem kelner przyniesie jakieś wymyślne drinki.. i od mieszanki rano znów będzie mnie lekko bolała głowa. Ale wiem, że równie dobrze mogłabym grać wczoraj koncert z moim kumplem, gdzieś gdzie pewnie GPS twierdzi, że “podany adres nie istnieje”. Po koncercie pić piwo z plastikowych kubków i spać w jakimś tanim hotelu bez śniadania, po czym na drugi dzień wcześnie rano głodna i niewyspana ruszyć dalej w trasę, jakimś starym busem z zepsutym ogrzewaniem..
Życie artystów to życie pełne kontrastów, czasem przed graniem jemy kawior, czasem suchą kanapkę. To co się nie zmienia to to, że kochamy to nasze życie i że jesteśmy otoczeni ludźmi, którym wydaje się, ze jesteśmy ‘nie z tego swiata’… Czasem sama się zastanawiam z jakiego to świata jesteśmy….chyba z tego, o którym Charles Aznavour z utęsknieniem śpiewał: “La Bohème, la Bohème, Ca voulait dire, on est heureux” (“Bohema, Bohema, oznaczało to, że jesteśmy szczęśliwi”)
niedziela, 19 kwietnia 2015
“Szum w uszach”
Kiedyś czytałam artykuł o tym, że gdyby człowiek z przed kilku wieków został pozostawiony dzisiaj w centrum dużego miasta to po kilku minutach dostałby ataku serca…od hałasu, zgiełku, wszechobecnych informacji, na które my, współcześni się już uodporniliśmy.
Był poniedziałek kolo południa, jechałam metrem i zastanawiałam się nad tą teoria. Obserwowałam mijających mnie ludzi, ich twarze…większość z słuchawkami w uszach, albo ze smartphone’m w reku. Ja również miałam w uszach słuchawki, ale nie po to by słuchać muzyki. Byłam tak strasznie zmęczona, że zgiełk mnie odurzał i słuchawki miały za zadanie tłumienie wszechobecnego szumu.. Miałam za sobą bardzo ciężki weekend. Malo snu, dużo stresu, adrenaliny i właśnie przeżywałam gwałtowny spadek formy. Metro było prawie puste, większość Paryżan było w pracy, mimo wszystko hałas dla moich zmęczonych uszu był nie do zniesienia… 14ta linia metra..najnowsza, bez kierowcy, pełna automatyka..czysta, nowoczesna, szybka… Konstruktorzy pomyśleli o wszystkim tylko nie o hałasie… Te nowoczesne wagony są strasznie hałaśliwe…czyżby w 21 wieku powinniśmy już na to nie zwracać uwagi..? Trzeba przyznać, że na co dzień do ich warkotu już się wszyscy przyzwyczaili…ale tamtego dnia dla moich uszu był on nie do zniesienia.. I do tego męczył mnie tez niezidentyfikowany wiatr, bo gdy 14tka mknie przez podziemia Paryża to wiatr, z niewiadomych powodów, mknie z równą silą w 14tce, co z moich zmęczonych oczu tego dnia wyciskało łzy… Czułam się jak bezbronne zwierze uwiezione w klatce…”jeszcze 3 stacje” odliczałam czas… To nie był pierwszy raz, gdy miałam wrażenie, że jestem prehistorycznym człowiekiem uwieziony w zgiełku Paryskim. Już nie raz zdarzało się, że chodziłam z korkami w uszach po mieście bo najmniejszy zgrzyt, lub głośne rozmowy wbijały mi się w bębenki niczym tępe gwoździe. “To tylko zmęczenie…które jutro minie, muszę się tylko wyspać i odpocząć trochę.” - tłumaczyłam sobie.
Moje myśli wróciły do weekendowych wspomnień. Sobota, to był szalony dzień… podwójny koncert. Najpierw z moją grupą, na pięknej scenie, przed publicznością, której nie znałam, bo był to taki mini festiwal. Tego wieczora po nas grały dwa zespoły, w zupełnie innym stylu muzycznym. Wiec znalazłam się przed tłumem ludzi, którzy Na co dzień słuchają muzyki soul czy pop, a ja wskoczyłam przed mikrofon by im zaśpiewać jakieś zupełnie im obce piosenki z polską nutą… No, to było wyzwanie, patrzeć na ich zaskoczone twarze gdy zaczęłam śpiewać. Śpiewałam wpatrując się w pierwsze rzędy publiczności i ich miny…W głowie mi się kołatały rożne myśli: “Co, pewnie zastanawiacie się jaki to za język? Pewnie wydaje wam się to dziwne? Nie spodziewaliście się tego? Ach…mam nadzieje, ze uda mi się ich przekonać do mojej kultury…polskiej…tak mało znanej tutaj, w Paryżu…wśród młodych ludzi” Po pierwszej piosence wyjaśniłam im skąd jestem i o czym śpiewam..i dlaczego.. że Polska muzyka jest piękna, uniwersalna… Spojrzałam znów na pierwsze rzędy…nie byłam pewna czy podzielali moja opinie… “No dobrze” pomyślałam sobie “Mam 40 minut by was przekonać…do siebie, do muzyki…do Polski” Spojrzałam na akompaniujących mnie muzyków by dać im znać, że możemy zacząć następną piosenkę… W oczach perkusisty widać było drobne zamieszanie, ale nic w tym dziwnego, grał z nami po raz pierwszy, jako zastępca mojego perkusisty, który tego wieczora był na trasie z innym zespołem. “No tak” pomyślałam “Mam nadzieje, że da rade…mam nadzieje, że i ja dam rade..” dorzuciłam, zwracając wzrok z powrotem w stronę oczekującej publiczności “Dam z siebie wszystko…!”
Koncert udał się tego wieczora świetnie, po kilku piosenkach widziałam uśmiechy na obserwujących mnie twarzach “Udało się! Lubia Polskę” Gdy tylko skończyliśmy grać trzeba było szybko opuścić scenę…i salę, bo grałam zaraz potem inny koncert, w zupełnie innej roli. Tym razem ja akompaniowałam artystom, na saksofonie, w sekcji dętej w funkowej grupie. Więc zbiegając ze sceny po zaśpiewaniu moich ukochanych polskich piosenek, wpadłam do garderoby, przebrałam się w garnitur, który był wymagany jako dress code w owym funkow’ym bandzie i razem z moim muzykiem wskoczyliśmy do taksówki. Pojechaliśmy do drugiej sali, gdzie już od ponad dwóch godzin trwał funk’owy maraton Paryskich grup. W mniej niż pól godziny z polskich melodii wpadłam w gwar pulsującej funkowej muzyki..zamiana ta była bardzo drastyczna. Do tego miałam grac z grupą, z którą nigdy wcześniej nie grałam, praktycznie bez próby, dostałam tylko nuty by zastąpić godnie ich, nieobecnego tego dnia, saksofonistę… Przedstawiłam się grzecznie wszystkim członkom zespołu chwile przez wejściem na estradę…z pełna koncentracją i uśmiechem na twarzy, bo ma być show na scenie!
Też się udało, pełen sukces, pełen profesjonalizm. Schodząc ze sceny marzyłam tylko o tym by zdjąć niewygodna marynarkę i wreszcie spokojnie usiąść. Spojrzałam na zegarek, było już późno w nocy, a ja nazajutrz, w niedziele, miałam sesje zdjęciową w stylu ‘glamour/saksofon/suknie wieczorowe’. Takie zdjęcia potrzebne mi były do mojej pracy….. “Trzeba wracać do domu, trzeba iść, spać, trzeba się wyspać…bo jak ja jutro będę wyglądać…” pomyślałam i rozejrzałam wokół siebie…Garderoba była wypełniona rozbawionymi artystami. Jednego byłam pewna…że nie zasnę…jeśli teraz wrócę do domu, to w głowie będę przerabiać w kółko i w kółko muzykę funkow’a, którą właśnie grałam. Mój basista, który mnie do tego zespołu zrekrutował oświadczył mi, że jest impreza u znajomego…już wiedziałam, że to jest jedyne rozwiązanie by uspokoić rozkołatane we mnie emocje: drink i relaks ze znajomymi… Obiecałam sobie, że postaram się późno nie wrócić. Spojrzałam na zegarek gdy byliśmy już w drodze na południe Paryża, by dołączyć do balującej trupy… “Już jest grubo po trzeciej?!…ach no tak….zmiana czasu…”Właśnie wiosna ukradła mi godzinę snu” pomyślałam sobie z rozżaleniem… Impreza i przyjacielskie rozmowy trochę mnie odciągnęły od stresu koncertowego, ale nie na tyle by potem spokojnie zasnąć. O 6tej rano leżałam w domu w łóżku i patrzyłam w sufit rozmyślając nad wydarzeniami z ostatnich kilku godzin. Mieszały mi się w głowie nuty “You’ve got the funk!!! Yeah…’ i “…Jasiek się kocha w Jasieńce…hey-ya” ! ….Po kilku godzinach męki i bezowocnych prób przekonywania własnej siebie do tego, że MUSZE spać, bo będę miała zmęczony wzrok na zdjęciach, postanowiłam przerwać męczarnie, wstałam z łóżka i pobiegłam do łazienki, by zbadać moje potencjalnie podkrążone oczy… “ Nie, nie jest źle…jak na razie” stwierdziłam z pewna ulga… Zrobiłam sobie mocna kawę i chwyciłam za komórkę by wysłać wiadomość do fotografa: “Sławek zaraz wychodzę z domu, będę chyba na czas…ale nic nie spalam…!!!” chwile później dostałam odpowiedz: “Nic się nie martw, będzie dobrze…zrobię Ci kawę” …”No tak” pomyślałam “Jakąś magiczna kawę mam nadzieje…”
Sesja się udała. Trwała około sześciu godzin i wszyscy, zarówno Sławek, Magda fryzjerka jak i Wiola, która nam pomagała jako asystentka stwierdzili, że braku snu wcale po mnie nie widać… “Cud świata” mówiłam sobie. Do tego nie czułam nawet zmęczenia.
Znam to, jest to mieszanka kawy i adrenaliny…zawsze działa. Za to na drugi dzień…w poniedziałek…siedziałam w metrze, patrzyłam tępo na mijających mnie ludzi i się zastanawiałam, nad tym czy właśnie przeżywam to co by przeżywał ktoś sprzed wieków, gdyby odwiedził nagle nasze dzisiejsze miasto… Nie miałam na nic siły… Do tego jechałam właśnie na spotkanie w sali koncertowej, w której gram regularnie by spróbować wynegocjować lepsze warunki finansowe dla mojego zespołu.. Na sama myśl o jakichkolwiek rozmowach biznesowych robiło mi się jeszcze słabiej…głowa mi pękała od hałasu i zmęczenia…. Po wyjściu z metra zostało mi jeszcze 10 minut marszu na zebranie sił i myśli..
Szum w uszach mijających mnie samochodów był nie do zniesienia..ale trzeba było wziąć się w garść, jeszcze raz przezwyciężyć zmęczenie, stress i niepewność. Myślę, że życie na tym polega, by się nigdy nie poddawać. Tak naprawdę walczymy zawsze z samym sobą, nie z otaczającym nas światem. Czasem wyobrażamy sobie przeciwników, bo tak jest łatwiej, toczyć walkę przeciw komuś, ale z dystansu zazwyczaj okazuje się jasne, że jedyna osoba, nad którą powinniśmy odnieść zwycięstwo jesteśmy my sami, pełni obaw, przesądów, strachu, uprzedzeń, wygodnictwa i lenistwa. Prawdziwa siła leży w naszej determinacji i dążeniu do zrozumienia samego siebie, poznania siebie lepiej, świadomie używania swoich atutów i zaakceptowania słabych stron.
Myślę, ze artysta czuje te walkę ze zdwojona silą. Stojąc na scenie przed publicznością mimo, że jesteśmy otoczeni tłumem ludzi jest to moment bardzo intymny. Jesteśmy sami ze sobą, ze swoimi myślami, wrażliwością i uczuciami, a zwrócone w nas oczy czytają w nas jak w otwartej książce. Czasem są to chwile, w których czujemy niczym mistyczne połączenie z otaczającym nas tłumem, a czasem okrutną zimną samotność. Gdy czujemy się opuszczeni w świetle reflektorów i zaczyna nas ogarniać powątpiewanie, wtedy trzeba jeszcze raz zebrać siły, by dać publiczności to co w nas najpiękniejsze. Mimo, że czasem niełatwo jest przezwyciężyć strach, zmęczenie czy uciszyć w głowie kłębiące się wątpliwości i wierzyć, że znów się uda.
Niestety tamtego dnia niewiele mi się udało wynegocjować w owej sali.. Ale takie jest życie, i każdą porażką czegoś nas uczy i zbliża nas do celu. Najważniejsze by się nigdy nie poddawać, nawet gdy wydaje nam się, że jesteśmy jedyna osoba na świecie, która wierzy, że to co robimy ma jakiś sens, a szum w uszach potęguje uczucie bezsilności. Następnym razem z pewnością się uda!
Był poniedziałek kolo południa, jechałam metrem i zastanawiałam się nad tą teoria. Obserwowałam mijających mnie ludzi, ich twarze…większość z słuchawkami w uszach, albo ze smartphone’m w reku. Ja również miałam w uszach słuchawki, ale nie po to by słuchać muzyki. Byłam tak strasznie zmęczona, że zgiełk mnie odurzał i słuchawki miały za zadanie tłumienie wszechobecnego szumu.. Miałam za sobą bardzo ciężki weekend. Malo snu, dużo stresu, adrenaliny i właśnie przeżywałam gwałtowny spadek formy. Metro było prawie puste, większość Paryżan było w pracy, mimo wszystko hałas dla moich zmęczonych uszu był nie do zniesienia… 14ta linia metra..najnowsza, bez kierowcy, pełna automatyka..czysta, nowoczesna, szybka… Konstruktorzy pomyśleli o wszystkim tylko nie o hałasie… Te nowoczesne wagony są strasznie hałaśliwe…czyżby w 21 wieku powinniśmy już na to nie zwracać uwagi..? Trzeba przyznać, że na co dzień do ich warkotu już się wszyscy przyzwyczaili…ale tamtego dnia dla moich uszu był on nie do zniesienia.. I do tego męczył mnie tez niezidentyfikowany wiatr, bo gdy 14tka mknie przez podziemia Paryża to wiatr, z niewiadomych powodów, mknie z równą silą w 14tce, co z moich zmęczonych oczu tego dnia wyciskało łzy… Czułam się jak bezbronne zwierze uwiezione w klatce…”jeszcze 3 stacje” odliczałam czas… To nie był pierwszy raz, gdy miałam wrażenie, że jestem prehistorycznym człowiekiem uwieziony w zgiełku Paryskim. Już nie raz zdarzało się, że chodziłam z korkami w uszach po mieście bo najmniejszy zgrzyt, lub głośne rozmowy wbijały mi się w bębenki niczym tępe gwoździe. “To tylko zmęczenie…które jutro minie, muszę się tylko wyspać i odpocząć trochę.” - tłumaczyłam sobie.
Moje myśli wróciły do weekendowych wspomnień. Sobota, to był szalony dzień… podwójny koncert. Najpierw z moją grupą, na pięknej scenie, przed publicznością, której nie znałam, bo był to taki mini festiwal. Tego wieczora po nas grały dwa zespoły, w zupełnie innym stylu muzycznym. Wiec znalazłam się przed tłumem ludzi, którzy Na co dzień słuchają muzyki soul czy pop, a ja wskoczyłam przed mikrofon by im zaśpiewać jakieś zupełnie im obce piosenki z polską nutą… No, to było wyzwanie, patrzeć na ich zaskoczone twarze gdy zaczęłam śpiewać. Śpiewałam wpatrując się w pierwsze rzędy publiczności i ich miny…W głowie mi się kołatały rożne myśli: “Co, pewnie zastanawiacie się jaki to za język? Pewnie wydaje wam się to dziwne? Nie spodziewaliście się tego? Ach…mam nadzieje, ze uda mi się ich przekonać do mojej kultury…polskiej…tak mało znanej tutaj, w Paryżu…wśród młodych ludzi” Po pierwszej piosence wyjaśniłam im skąd jestem i o czym śpiewam..i dlaczego.. że Polska muzyka jest piękna, uniwersalna… Spojrzałam znów na pierwsze rzędy…nie byłam pewna czy podzielali moja opinie… “No dobrze” pomyślałam sobie “Mam 40 minut by was przekonać…do siebie, do muzyki…do Polski” Spojrzałam na akompaniujących mnie muzyków by dać im znać, że możemy zacząć następną piosenkę… W oczach perkusisty widać było drobne zamieszanie, ale nic w tym dziwnego, grał z nami po raz pierwszy, jako zastępca mojego perkusisty, który tego wieczora był na trasie z innym zespołem. “No tak” pomyślałam “Mam nadzieje, że da rade…mam nadzieje, że i ja dam rade..” dorzuciłam, zwracając wzrok z powrotem w stronę oczekującej publiczności “Dam z siebie wszystko…!”
Koncert udał się tego wieczora świetnie, po kilku piosenkach widziałam uśmiechy na obserwujących mnie twarzach “Udało się! Lubia Polskę” Gdy tylko skończyliśmy grać trzeba było szybko opuścić scenę…i salę, bo grałam zaraz potem inny koncert, w zupełnie innej roli. Tym razem ja akompaniowałam artystom, na saksofonie, w sekcji dętej w funkowej grupie. Więc zbiegając ze sceny po zaśpiewaniu moich ukochanych polskich piosenek, wpadłam do garderoby, przebrałam się w garnitur, który był wymagany jako dress code w owym funkow’ym bandzie i razem z moim muzykiem wskoczyliśmy do taksówki. Pojechaliśmy do drugiej sali, gdzie już od ponad dwóch godzin trwał funk’owy maraton Paryskich grup. W mniej niż pól godziny z polskich melodii wpadłam w gwar pulsującej funkowej muzyki..zamiana ta była bardzo drastyczna. Do tego miałam grac z grupą, z którą nigdy wcześniej nie grałam, praktycznie bez próby, dostałam tylko nuty by zastąpić godnie ich, nieobecnego tego dnia, saksofonistę… Przedstawiłam się grzecznie wszystkim członkom zespołu chwile przez wejściem na estradę…z pełna koncentracją i uśmiechem na twarzy, bo ma być show na scenie!
Też się udało, pełen sukces, pełen profesjonalizm. Schodząc ze sceny marzyłam tylko o tym by zdjąć niewygodna marynarkę i wreszcie spokojnie usiąść. Spojrzałam na zegarek, było już późno w nocy, a ja nazajutrz, w niedziele, miałam sesje zdjęciową w stylu ‘glamour/saksofon/suknie wieczorowe’. Takie zdjęcia potrzebne mi były do mojej pracy….. “Trzeba wracać do domu, trzeba iść, spać, trzeba się wyspać…bo jak ja jutro będę wyglądać…” pomyślałam i rozejrzałam wokół siebie…Garderoba była wypełniona rozbawionymi artystami. Jednego byłam pewna…że nie zasnę…jeśli teraz wrócę do domu, to w głowie będę przerabiać w kółko i w kółko muzykę funkow’a, którą właśnie grałam. Mój basista, który mnie do tego zespołu zrekrutował oświadczył mi, że jest impreza u znajomego…już wiedziałam, że to jest jedyne rozwiązanie by uspokoić rozkołatane we mnie emocje: drink i relaks ze znajomymi… Obiecałam sobie, że postaram się późno nie wrócić. Spojrzałam na zegarek gdy byliśmy już w drodze na południe Paryża, by dołączyć do balującej trupy… “Już jest grubo po trzeciej?!…ach no tak….zmiana czasu…”Właśnie wiosna ukradła mi godzinę snu” pomyślałam sobie z rozżaleniem… Impreza i przyjacielskie rozmowy trochę mnie odciągnęły od stresu koncertowego, ale nie na tyle by potem spokojnie zasnąć. O 6tej rano leżałam w domu w łóżku i patrzyłam w sufit rozmyślając nad wydarzeniami z ostatnich kilku godzin. Mieszały mi się w głowie nuty “You’ve got the funk!!! Yeah…’ i “…Jasiek się kocha w Jasieńce…hey-ya” ! ….Po kilku godzinach męki i bezowocnych prób przekonywania własnej siebie do tego, że MUSZE spać, bo będę miała zmęczony wzrok na zdjęciach, postanowiłam przerwać męczarnie, wstałam z łóżka i pobiegłam do łazienki, by zbadać moje potencjalnie podkrążone oczy… “ Nie, nie jest źle…jak na razie” stwierdziłam z pewna ulga… Zrobiłam sobie mocna kawę i chwyciłam za komórkę by wysłać wiadomość do fotografa: “Sławek zaraz wychodzę z domu, będę chyba na czas…ale nic nie spalam…!!!” chwile później dostałam odpowiedz: “Nic się nie martw, będzie dobrze…zrobię Ci kawę” …”No tak” pomyślałam “Jakąś magiczna kawę mam nadzieje…”
Sesja się udała. Trwała około sześciu godzin i wszyscy, zarówno Sławek, Magda fryzjerka jak i Wiola, która nam pomagała jako asystentka stwierdzili, że braku snu wcale po mnie nie widać… “Cud świata” mówiłam sobie. Do tego nie czułam nawet zmęczenia.
Znam to, jest to mieszanka kawy i adrenaliny…zawsze działa. Za to na drugi dzień…w poniedziałek…siedziałam w metrze, patrzyłam tępo na mijających mnie ludzi i się zastanawiałam, nad tym czy właśnie przeżywam to co by przeżywał ktoś sprzed wieków, gdyby odwiedził nagle nasze dzisiejsze miasto… Nie miałam na nic siły… Do tego jechałam właśnie na spotkanie w sali koncertowej, w której gram regularnie by spróbować wynegocjować lepsze warunki finansowe dla mojego zespołu.. Na sama myśl o jakichkolwiek rozmowach biznesowych robiło mi się jeszcze słabiej…głowa mi pękała od hałasu i zmęczenia…. Po wyjściu z metra zostało mi jeszcze 10 minut marszu na zebranie sił i myśli..
Szum w uszach mijających mnie samochodów był nie do zniesienia..ale trzeba było wziąć się w garść, jeszcze raz przezwyciężyć zmęczenie, stress i niepewność. Myślę, że życie na tym polega, by się nigdy nie poddawać. Tak naprawdę walczymy zawsze z samym sobą, nie z otaczającym nas światem. Czasem wyobrażamy sobie przeciwników, bo tak jest łatwiej, toczyć walkę przeciw komuś, ale z dystansu zazwyczaj okazuje się jasne, że jedyna osoba, nad którą powinniśmy odnieść zwycięstwo jesteśmy my sami, pełni obaw, przesądów, strachu, uprzedzeń, wygodnictwa i lenistwa. Prawdziwa siła leży w naszej determinacji i dążeniu do zrozumienia samego siebie, poznania siebie lepiej, świadomie używania swoich atutów i zaakceptowania słabych stron.
Myślę, ze artysta czuje te walkę ze zdwojona silą. Stojąc na scenie przed publicznością mimo, że jesteśmy otoczeni tłumem ludzi jest to moment bardzo intymny. Jesteśmy sami ze sobą, ze swoimi myślami, wrażliwością i uczuciami, a zwrócone w nas oczy czytają w nas jak w otwartej książce. Czasem są to chwile, w których czujemy niczym mistyczne połączenie z otaczającym nas tłumem, a czasem okrutną zimną samotność. Gdy czujemy się opuszczeni w świetle reflektorów i zaczyna nas ogarniać powątpiewanie, wtedy trzeba jeszcze raz zebrać siły, by dać publiczności to co w nas najpiękniejsze. Mimo, że czasem niełatwo jest przezwyciężyć strach, zmęczenie czy uciszyć w głowie kłębiące się wątpliwości i wierzyć, że znów się uda.
Niestety tamtego dnia niewiele mi się udało wynegocjować w owej sali.. Ale takie jest życie, i każdą porażką czegoś nas uczy i zbliża nas do celu. Najważniejsze by się nigdy nie poddawać, nawet gdy wydaje nam się, że jesteśmy jedyna osoba na świecie, która wierzy, że to co robimy ma jakiś sens, a szum w uszach potęguje uczucie bezsilności. Następnym razem z pewnością się uda!
photo: ARTJANI |
photo: ARTJANI |
photo: ARTJANI |
czwartek, 12 marca 2015
“Pierwsze koty za płoty”
Czasami ludzie mnie pytają, dlaczego wyjechałam z Polski. Czy do Polski chce kiedyś wrócić? Nie wiem, czy wrócę do kraju. Wiem za to dlaczego wyjechałam: bo mi się marzyło poznać świat jak długi i szeroki! Chciałam pojechać tam gdzie wszystko się zaczyna, skąd wszystko do naszej małej, jak mi się wtedy wydawało, Polski przychodzi. Słuchałam zagranicznej muzyki w radio i marzyłam, żeby znaleźć się tam gdzie te kawałki były nagrywane, poznać tych co je napisali…tych i wszystkich innych, którzy tworzą przepiękne dźwięki.
Gdy przyjechałam do Paryża zachłysnęłam się różnorodnością. Mieszanka kulturowa. Ilością koncertów, bo w Paryżu co noc odbywa się około setki rożnych imprez. Czasami trudno jest się zdecydować gdzie zaplanować następne wyjście… Wszystko mnie wtedy ciekawiło. Muzycy na scenie francuskiej wydawali mi się impresjonujący. Miałam wrażenie, że posiadają jakiś sekret i ta myśl mnie bardzo fascynowała. Chodziłam na koncerty gdy tylko pozwalał mi na to czas…i finanse..bo niestety Paryż jest bardzo drogim miastem, zwłaszcza dla młodej polskiej studentki. Ale chodziłam. Wszędzie gdzie się dało. I słuchałam. I obserwowałam. A w dzień ćwiczyłam… Biegałam zmęczona miedzy szkolą, pracą i salą w której mogłam ćwiczyć na saksofonie. To co usłyszałam w nocy na koncercie, rano starałam się powtórzyć na moim instrumencie…nie było łatwo…ale nie dawałam za wygraną. Chciałam grać tak jak ci, których widziałam na scenie. Z muzyka jest trochę tak jak ze sportem: codziennie trzeba ćwiczyć, metodycznie i systematycznie, by w dzień występu stanąć na wysokości zadania.
Na początku nie grałam koncertów. One przyszły później. Żeby muzyk grał koncerty ktoś musi zazwyczaj po niego ‘zadzwonić’. W naszym muzycznym środowisku mówi się na to, że trzeba być w ‘obiegu’. Propozycji koncertów, czyli pracy nie dostaje się dzięki dobrze napisanemu cv czy w urzędzie pracy. W muzyce wszystko trzeba sobie ‘wychodzić’ …a może nawet ścisłej mówiąc ‘wygrać’. Tak to już jest, że szkoła szkolą, ćwiczenie ćwiczeniem a zanim koncerty zacznie się grać trzeba dać się poznać w środowisku przechodząc tak zwany ‘chrzest bojowy’ w postaci jam session. Dla niewtajemniczonych ‘jam session’ to są spotkania miedzy muzykami, mnie lub więcej formalne, zazwyczaj w jakimś klubie jazz’owym lub podobnym miejscu. Muzycy bez wcześniejszych prób spotykają się na scenie, często nawet się nie znając i graja razem rożne utwory, powszechnie przez muzyków znane. Wszystko to odbywa się przed publicznością, często w dużym stopniu składającej się również z muzyków, którzy po prostu czekają na swoja kolejkę żeby wejść na scenę i zagrać następny utwór.
Dla przypadkowego słuchacza takie występy wydaja się świetną rozrywką…jeśli chodzi o muzyków, to wygląda to rożnie. Faktycznie, często jest tak, że się świetnie bawimy, gdy gramy ze swoimi kolegami, albo z jakimiś miłymi nieznajomymi. Ale często jednak jest tak, że na jam session jest bardzo duża rywalizacja miedzy artystami. Dużo jest przy tym oceniania, presji i stresu, szczególnie dla nowych, młodych muzyków stających na scenie obok jak to się mówi ‘starych wyżeraczy.
Nigdy nie zapomnę jak bardzo bałam się zagrać na pierwszym jam’ie. Nie powiem, miejsce, które sobie wybrałam na mój paryski ‘debiut’ w tych kręgach nie był najłatwiejszym orzechem do zgryzienia. Na scenie praktycznie sami mężczyźni, często światowej sławy muzycy. Sama myśl, że miałabym stanąć obok nich na scenie mnie na początku paraliżowała. Jam’y tam odbywały się co tydzień i oczywiście co tydzień tam byłam. Najpierw przychodziłam tylko słuchać, zapamiętywałam i uczyłam się utworów, które często tam grali. Wszytko to po to żeby być przegotowaną na wszelkie ewentualności, żeby nie najeść się wstydu gdy już się zdecyduję stanąć na scenie.
W końcu nadszedł ten dzień, w którym postanowiłam wziąć ze sobą saksofon i stanąć w szranki. Nie wiem jak wam opisać stres, który mi towarzyszył od samego rana tego owego dnia, w którym miałam iść w końcu zagrać na jam’ie po raz pierwszy. Nie mogłam jeść, nie mogłam myśleć o niczym innym tylko patrzyłam na zegarek i obserwowałam mijające godziny zbliżające mnie coraz bardziej do pory nocnej i owego jam’u. Nigdy żaden szkolny egzamin mnie tak nie zestresował. Nawet dziś gdy o tym pomyśle serce mi bije szybciej, takie to były wtedy emocje.
Wieczorem gdy dotarłam do klubu jedyne o czym myślałam to to żeby zagrać.. i to jak najszybciej…bo miałam wrażenie, że jeśli jeszcze trochę poczekam…to albo ucieknę, albo mi serce ze strachu eksploduje! By dodać sobie odwagi powtarzałam sobie, że przecież po to wyjechałam z Polski, że przecież od lat marzyłam o tym żeby zagrać z tymi wspaniałymi muzykami…
W końcu, nie pamiętam jak to się stało, ale znalazłam się na scenie.. Pewnie zapytałam któregoś z muzyków czy mogę zagrać, jak to jest w zwyczaju. Pamiętam za to, że ręce mi się strasznie trzęsły gdy stojąc obok sceny składałam saksofon. Pamiętam, że patrzyłam na te moje trzęsące się ręce z nadzieją , że nikt nie zauważy jak bardzo się boję… Potem zagraliśmy. Nie pamiętam co graliśmy, nie pamiętam jak zagrałam. Ale chyba było dobrze, bo gdy wróciłam tam tydzień później “muzycy-stali bywalcy” tej knajpy przywitali mnie z uśmiechem i sami mnie zaprosili na scenę. Nie pamiętam wiele z mojego ‘chrztu bojowego’ ale pamiętam, że całą noc potem nie mogłam zasnąć…z emocji.. Nazajutrz, gdy tylko się obudziłam wiedziałam, że za tydzień znów tam pójdę grać..a to, że trema mi za pierwszym razem odebrała pamięć…no cóż…takie to były moje pierwsze koty za płoty… ;-)
Gdy przyjechałam do Paryża zachłysnęłam się różnorodnością. Mieszanka kulturowa. Ilością koncertów, bo w Paryżu co noc odbywa się około setki rożnych imprez. Czasami trudno jest się zdecydować gdzie zaplanować następne wyjście… Wszystko mnie wtedy ciekawiło. Muzycy na scenie francuskiej wydawali mi się impresjonujący. Miałam wrażenie, że posiadają jakiś sekret i ta myśl mnie bardzo fascynowała. Chodziłam na koncerty gdy tylko pozwalał mi na to czas…i finanse..bo niestety Paryż jest bardzo drogim miastem, zwłaszcza dla młodej polskiej studentki. Ale chodziłam. Wszędzie gdzie się dało. I słuchałam. I obserwowałam. A w dzień ćwiczyłam… Biegałam zmęczona miedzy szkolą, pracą i salą w której mogłam ćwiczyć na saksofonie. To co usłyszałam w nocy na koncercie, rano starałam się powtórzyć na moim instrumencie…nie było łatwo…ale nie dawałam za wygraną. Chciałam grać tak jak ci, których widziałam na scenie. Z muzyka jest trochę tak jak ze sportem: codziennie trzeba ćwiczyć, metodycznie i systematycznie, by w dzień występu stanąć na wysokości zadania.
Na początku nie grałam koncertów. One przyszły później. Żeby muzyk grał koncerty ktoś musi zazwyczaj po niego ‘zadzwonić’. W naszym muzycznym środowisku mówi się na to, że trzeba być w ‘obiegu’. Propozycji koncertów, czyli pracy nie dostaje się dzięki dobrze napisanemu cv czy w urzędzie pracy. W muzyce wszystko trzeba sobie ‘wychodzić’ …a może nawet ścisłej mówiąc ‘wygrać’. Tak to już jest, że szkoła szkolą, ćwiczenie ćwiczeniem a zanim koncerty zacznie się grać trzeba dać się poznać w środowisku przechodząc tak zwany ‘chrzest bojowy’ w postaci jam session. Dla niewtajemniczonych ‘jam session’ to są spotkania miedzy muzykami, mnie lub więcej formalne, zazwyczaj w jakimś klubie jazz’owym lub podobnym miejscu. Muzycy bez wcześniejszych prób spotykają się na scenie, często nawet się nie znając i graja razem rożne utwory, powszechnie przez muzyków znane. Wszystko to odbywa się przed publicznością, często w dużym stopniu składającej się również z muzyków, którzy po prostu czekają na swoja kolejkę żeby wejść na scenę i zagrać następny utwór.
Dla przypadkowego słuchacza takie występy wydaja się świetną rozrywką…jeśli chodzi o muzyków, to wygląda to rożnie. Faktycznie, często jest tak, że się świetnie bawimy, gdy gramy ze swoimi kolegami, albo z jakimiś miłymi nieznajomymi. Ale często jednak jest tak, że na jam session jest bardzo duża rywalizacja miedzy artystami. Dużo jest przy tym oceniania, presji i stresu, szczególnie dla nowych, młodych muzyków stających na scenie obok jak to się mówi ‘starych wyżeraczy.
Nigdy nie zapomnę jak bardzo bałam się zagrać na pierwszym jam’ie. Nie powiem, miejsce, które sobie wybrałam na mój paryski ‘debiut’ w tych kręgach nie był najłatwiejszym orzechem do zgryzienia. Na scenie praktycznie sami mężczyźni, często światowej sławy muzycy. Sama myśl, że miałabym stanąć obok nich na scenie mnie na początku paraliżowała. Jam’y tam odbywały się co tydzień i oczywiście co tydzień tam byłam. Najpierw przychodziłam tylko słuchać, zapamiętywałam i uczyłam się utworów, które często tam grali. Wszytko to po to żeby być przegotowaną na wszelkie ewentualności, żeby nie najeść się wstydu gdy już się zdecyduję stanąć na scenie.
W końcu nadszedł ten dzień, w którym postanowiłam wziąć ze sobą saksofon i stanąć w szranki. Nie wiem jak wam opisać stres, który mi towarzyszył od samego rana tego owego dnia, w którym miałam iść w końcu zagrać na jam’ie po raz pierwszy. Nie mogłam jeść, nie mogłam myśleć o niczym innym tylko patrzyłam na zegarek i obserwowałam mijające godziny zbliżające mnie coraz bardziej do pory nocnej i owego jam’u. Nigdy żaden szkolny egzamin mnie tak nie zestresował. Nawet dziś gdy o tym pomyśle serce mi bije szybciej, takie to były wtedy emocje.
Wieczorem gdy dotarłam do klubu jedyne o czym myślałam to to żeby zagrać.. i to jak najszybciej…bo miałam wrażenie, że jeśli jeszcze trochę poczekam…to albo ucieknę, albo mi serce ze strachu eksploduje! By dodać sobie odwagi powtarzałam sobie, że przecież po to wyjechałam z Polski, że przecież od lat marzyłam o tym żeby zagrać z tymi wspaniałymi muzykami…
W końcu, nie pamiętam jak to się stało, ale znalazłam się na scenie.. Pewnie zapytałam któregoś z muzyków czy mogę zagrać, jak to jest w zwyczaju. Pamiętam za to, że ręce mi się strasznie trzęsły gdy stojąc obok sceny składałam saksofon. Pamiętam, że patrzyłam na te moje trzęsące się ręce z nadzieją , że nikt nie zauważy jak bardzo się boję… Potem zagraliśmy. Nie pamiętam co graliśmy, nie pamiętam jak zagrałam. Ale chyba było dobrze, bo gdy wróciłam tam tydzień później “muzycy-stali bywalcy” tej knajpy przywitali mnie z uśmiechem i sami mnie zaprosili na scenę. Nie pamiętam wiele z mojego ‘chrztu bojowego’ ale pamiętam, że całą noc potem nie mogłam zasnąć…z emocji.. Nazajutrz, gdy tylko się obudziłam wiedziałam, że za tydzień znów tam pójdę grać..a to, że trema mi za pierwszym razem odebrała pamięć…no cóż…takie to były moje pierwsze koty za płoty… ;-)
czwartek, 26 lutego 2015
"Marzenia, czyli dzień jak co dzień"
Rano, nie za wcześnie…bo gdy się chodzi o godzinie trzeciej w nocy spać, to raczej się o siódmej niestety nie wstaje….ale mimo wszystko, był nadal jeszcze poranek; usiadłam z kawą w fotelu i włączyłam komputer. Pierwszy odruch - szybki wgląd do kalendarza, by sobie przypomnieć plan na najbliższe dni. Bez kalendarza ani rusz, tak to jest z wolnymi zawodami, planu tygodnia nie da się zapamiętać. Wiedziałam, że mam w południe jakaś próbę, tylko nie bardzo pamiętałam gdzie. Według kalendarza próba została zaplanowana w studiu w północnej dzielnicy Paryża. Westchnęłam i wstałam z fotela udając się do kuchni po dodatkową porcję kawy.. Nigdy nie lubiłam tego studia. Sprzęt zawsze był w niezbyt dobrym stanie, studio małe wiec ciasne… Pamiętałam jak na ostatniej próbie tam, walczyłam z kablem od mikrofonu, który miał poluzowaną wtyczkę i do tego regularnie się obsuwał ze statywu… W głowie roiło mi się od powodów dla których nigdy, przenigdy bym tam nie odbyła próby, gdyby to ode mnie zależało.
Wróciłam z nową porcją kawy do mojego fotela i kalendarza, by przestudiować do końca dzisiejszy rozkład zajęć. Okazało się, ze po próbie idę na yoge. Informacja ta wywołała uśmiech na mojej twarzy, bo po podróży którą odbyłam dzień wcześniej strasznie bolały mnie plecy, a na taki ból pleców nie ma nic lepszego niż seans yogi! Pamiętałam, że już siedząc w samolocie w drodze powrotnej do Paryża czułam ból w karku…ale nic w tym dziwnego. W niewiele ponad 24 godziny odbyłam dwa loty, każdy prawie czterogodzinny, do tego dwie zarwane noce, bo wylot na koncert był o szóstej rano, wiec na lotnisku trzeba było być o czwartej. Koncert graliśmy późno wieczorem i lot do Paryża następnego dnia też był około szóstej, a po powrocie, prosto z lotniska pojechałam do studia nagrać kilka ścieżek dla znajomego, który wydawał swoja płytę… Do domu wróciłam w nocy, o trzeciej…no i po kilku godzinach snu piłam właśnie tę kawę, w fotelu, rozmyślając nad marnym wyborem studia na próbę, a ból pleców nie pomagał mi w zbyt optymistycznym widzeniu świata…. Zerknęłam na saksofon, który leżał pod fotelem, dokładnie tam gdzie go zostawiłam wracając wyczerpana do domu. Z kieszeni futerału wystawał paszport i karta pokładowa… Pomyślałam sobie, ze yoga zdecydowanie ratuje mój dzień.
Spojrzałam z powrotem w kalendarz…po seansie yogi nic…pusto. Pomyślałam, że to świetnie się składa, bo miałam osiem piosenek do nauczenia się na koncert, który grałam następnego dnia, a jeszcze do nich nawet nie zajrzałam… Planowałam się ich uczyć w samolocie, ale nic z tego nie wyszło. Byłam za bardzo zmęczona i do tego gitarzysta z grupy, obok którego siedziałam, podczas całego lotu użalał mi się nad swoim losem. Kilka dni wcześniej rozstał się ze swoja dziewczyną, ‘naj-prze-pię-kniej-szą’, jak to mnie przekonywał i najukochańszą, śliczną brunetką… Starałam się go po przyjacielsku wysłuchiwać i dawać mu rady, ale miałam problem ze skupieniem się, gdyż moje myśli uporczywie wracały do długonogiej blondynki, która go odprowadziła rano na lotnisko i całowała ogniście na pożegnanie, mimo, że lecieliśmy tylko na jeden dzień… Ale cóż, postanowiłam nie wspominać o blondynce i wysłuchać pokornie jego żalenia się na temat brunetki, bez zbędnych pytań, które mogłyby, nie daj Boże, skomplikować konwersację…
Uśmiechnęłam się z pobłażaniem na wspomnienie mojego kumpla i jego rozterek sercowych. Wstałam z fotela i podeszłam do okna by ocenić Paryska pogodę - padało. Kto by pomyślał, że jeszcze kilka godzin temu patrzyłam przez okno hotelowe na rozżarzone słońcem ulice… miałam wtedy ochotę iść na spacer… ale nie było na to czasu, bo trzeba było przygotować się do koncertu…
Stwierdziłam ze smutkiem, że na słońce w Paryżu trzeba będzie jeszcze trochę poczekać i zajrzałam do szafy… Po krótkim namyśle uznałam, że Paryska pogoda usprawiedliwi dziś wełniany sweter i kalosze, w końcu szłam tylko na próbę, i do tego w tym paskudnym podziemnym studio, żaden tam szyk.
Zaczęłam pakować nuty, instrumenty, mikrofony to dużej torby, wszystko co miało mi być potrzebne w studio. Torba wydawała się trzy razy cięższa niż zazwyczaj - to zmęczenie…i ten ból pleców - pomyślałam sobie. Kocham ten zawód, ale czasem, nawet największa pasja możne męczyć…
Pamiętam gdy byłam młodą nastolatką, uczyłam się wtedy grac na flecie, tata mnie zabrał na koncert Genesis w Katowicach. To był dla mnie przełom! Stałam i patrzyłam na scenę jak zahipnotyzowana…jedyne co miałam w głowie to to, że ‘ja też chce tak na takiej scenie grać!’ Fascynowało mnie w tamtym momencie wszystko: muzyka, światła, ogrom sceny, całej w kablach, statywach, wzmacniaczach…pożerałam wszystko wzrokiem…..’ja też tak chcę!’ - myślałam sobie. To wtedy zrozumiałam, że muzyka poważna jednak chyba nie jest moim przeznaczeniem.. Od tego momentu zaczęły fascynować mnie sceny ze sprzętem nagłaśniającym, studia nagrań, prób….marzyłam o tych miejscach, chciałam w nich spędzać czas, chciałam w nich grać. Dziś już mnie aż tak nie fascynują, dziś to już mi spowszedniało… Kiedyś, gdy widziałam kabel podłączony do wzmacniacza byłam zachwycona, dziś częściej narzekam, że wzmacniacz słaby, albo kabel poluzowany… Kiedyś gdy widziałam samolot w powietrzu marzyłam by się w nim znaleźć…dziś marzę by gitarzysta wreszcie zasnął, a podroż minęła szybciej…
Czy to oznacza, że moje młodzieńcze marzenia były naiwne? Że nie warto jest marzyc…? Myślę, że nie… Ja wierze w marzenia! Marzenia są niezbędne, są to nasze drogowskazy. Prowadzą nas przez życie, wyznaczają nasze cele, pomagają je osiągnąć. Moje młodzieńcze marzenia spełniłam, ale dzisiaj mam już nowe, które dają mi siłę stawiać czoła codziennym przeciwieństwom losu. Bez tych młodzieńczych marzeń, nie byłoby mnie tu gdzie dziś jestem, ani tam gdzie będę jutro… Wszystko co niezwykle, wspaniale, niesamowite, śmiałe, szalone rodzi się z marzeń. A że natura ludzka dąży do doskonałości, każde spełnione marzenie rodzi nowe, piękniejsze, odważniejsze, które znów nas pcha do przodu i sprawia, że życie ma sens.
Istnieje wiele teorii na temat początku wszechświata, niektórzy uważają, że na początku nie było nic…ja myślę, że na początku było marzenie!
Wróciłam z nową porcją kawy do mojego fotela i kalendarza, by przestudiować do końca dzisiejszy rozkład zajęć. Okazało się, ze po próbie idę na yoge. Informacja ta wywołała uśmiech na mojej twarzy, bo po podróży którą odbyłam dzień wcześniej strasznie bolały mnie plecy, a na taki ból pleców nie ma nic lepszego niż seans yogi! Pamiętałam, że już siedząc w samolocie w drodze powrotnej do Paryża czułam ból w karku…ale nic w tym dziwnego. W niewiele ponad 24 godziny odbyłam dwa loty, każdy prawie czterogodzinny, do tego dwie zarwane noce, bo wylot na koncert był o szóstej rano, wiec na lotnisku trzeba było być o czwartej. Koncert graliśmy późno wieczorem i lot do Paryża następnego dnia też był około szóstej, a po powrocie, prosto z lotniska pojechałam do studia nagrać kilka ścieżek dla znajomego, który wydawał swoja płytę… Do domu wróciłam w nocy, o trzeciej…no i po kilku godzinach snu piłam właśnie tę kawę, w fotelu, rozmyślając nad marnym wyborem studia na próbę, a ból pleców nie pomagał mi w zbyt optymistycznym widzeniu świata…. Zerknęłam na saksofon, który leżał pod fotelem, dokładnie tam gdzie go zostawiłam wracając wyczerpana do domu. Z kieszeni futerału wystawał paszport i karta pokładowa… Pomyślałam sobie, ze yoga zdecydowanie ratuje mój dzień.
Spojrzałam z powrotem w kalendarz…po seansie yogi nic…pusto. Pomyślałam, że to świetnie się składa, bo miałam osiem piosenek do nauczenia się na koncert, który grałam następnego dnia, a jeszcze do nich nawet nie zajrzałam… Planowałam się ich uczyć w samolocie, ale nic z tego nie wyszło. Byłam za bardzo zmęczona i do tego gitarzysta z grupy, obok którego siedziałam, podczas całego lotu użalał mi się nad swoim losem. Kilka dni wcześniej rozstał się ze swoja dziewczyną, ‘naj-prze-pię-kniej-szą’, jak to mnie przekonywał i najukochańszą, śliczną brunetką… Starałam się go po przyjacielsku wysłuchiwać i dawać mu rady, ale miałam problem ze skupieniem się, gdyż moje myśli uporczywie wracały do długonogiej blondynki, która go odprowadziła rano na lotnisko i całowała ogniście na pożegnanie, mimo, że lecieliśmy tylko na jeden dzień… Ale cóż, postanowiłam nie wspominać o blondynce i wysłuchać pokornie jego żalenia się na temat brunetki, bez zbędnych pytań, które mogłyby, nie daj Boże, skomplikować konwersację…
Uśmiechnęłam się z pobłażaniem na wspomnienie mojego kumpla i jego rozterek sercowych. Wstałam z fotela i podeszłam do okna by ocenić Paryska pogodę - padało. Kto by pomyślał, że jeszcze kilka godzin temu patrzyłam przez okno hotelowe na rozżarzone słońcem ulice… miałam wtedy ochotę iść na spacer… ale nie było na to czasu, bo trzeba było przygotować się do koncertu…
Stwierdziłam ze smutkiem, że na słońce w Paryżu trzeba będzie jeszcze trochę poczekać i zajrzałam do szafy… Po krótkim namyśle uznałam, że Paryska pogoda usprawiedliwi dziś wełniany sweter i kalosze, w końcu szłam tylko na próbę, i do tego w tym paskudnym podziemnym studio, żaden tam szyk.
Zaczęłam pakować nuty, instrumenty, mikrofony to dużej torby, wszystko co miało mi być potrzebne w studio. Torba wydawała się trzy razy cięższa niż zazwyczaj - to zmęczenie…i ten ból pleców - pomyślałam sobie. Kocham ten zawód, ale czasem, nawet największa pasja możne męczyć…
Pamiętam gdy byłam młodą nastolatką, uczyłam się wtedy grac na flecie, tata mnie zabrał na koncert Genesis w Katowicach. To był dla mnie przełom! Stałam i patrzyłam na scenę jak zahipnotyzowana…jedyne co miałam w głowie to to, że ‘ja też chce tak na takiej scenie grać!’ Fascynowało mnie w tamtym momencie wszystko: muzyka, światła, ogrom sceny, całej w kablach, statywach, wzmacniaczach…pożerałam wszystko wzrokiem…..’ja też tak chcę!’ - myślałam sobie. To wtedy zrozumiałam, że muzyka poważna jednak chyba nie jest moim przeznaczeniem.. Od tego momentu zaczęły fascynować mnie sceny ze sprzętem nagłaśniającym, studia nagrań, prób….marzyłam o tych miejscach, chciałam w nich spędzać czas, chciałam w nich grać. Dziś już mnie aż tak nie fascynują, dziś to już mi spowszedniało… Kiedyś, gdy widziałam kabel podłączony do wzmacniacza byłam zachwycona, dziś częściej narzekam, że wzmacniacz słaby, albo kabel poluzowany… Kiedyś gdy widziałam samolot w powietrzu marzyłam by się w nim znaleźć…dziś marzę by gitarzysta wreszcie zasnął, a podroż minęła szybciej…
Czy to oznacza, że moje młodzieńcze marzenia były naiwne? Że nie warto jest marzyc…? Myślę, że nie… Ja wierze w marzenia! Marzenia są niezbędne, są to nasze drogowskazy. Prowadzą nas przez życie, wyznaczają nasze cele, pomagają je osiągnąć. Moje młodzieńcze marzenia spełniłam, ale dzisiaj mam już nowe, które dają mi siłę stawiać czoła codziennym przeciwieństwom losu. Bez tych młodzieńczych marzeń, nie byłoby mnie tu gdzie dziś jestem, ani tam gdzie będę jutro… Wszystko co niezwykle, wspaniale, niesamowite, śmiałe, szalone rodzi się z marzeń. A że natura ludzka dąży do doskonałości, każde spełnione marzenie rodzi nowe, piękniejsze, odważniejsze, które znów nas pcha do przodu i sprawia, że życie ma sens.
Istnieje wiele teorii na temat początku wszechświata, niektórzy uważają, że na początku nie było nic…ja myślę, że na początku było marzenie!
środa, 25 lutego 2015
"Les rêves, ou un jour comme tous les jours"
La matinée est déjà bien avancée... En effet lorsque l’on va se coucher à trois heures, il y a malheureusement peu de chances de se lever à sept heures… Je me suis assise dans mon fauteuil avec mon café et j’ai allumé l’ordinateur. Premier réflexe, vérifier le planning des jours à venir en jetant un œil à l’agenda. Sans ce dernier, il ne faut même pas espérer faire quoi que ce soit. Ainsi vont les professions libérales, impossible de se souvenir du programme de la semaine. C’est donc après consultation de mon agenda que j’ai su que la répétition de cette après-midi était prévue dans un studio se trouvant dans le nord de Paris. J’ai soupiré et suis allée me faire un autre café. Je n’ai jamais aimé ce studio. En plus du fait que le matériel n’est pas en très bon état, le studio lui-même est petit et on y est donc à l’étroit. Je me souviens lors de ma dernière répétition là-bas, avoir été obligée de lutter contre le câble du micro dont la prise était desserrée et qui n’arrêtait pas de glisser de son support. J’avais en tête un nombre incalculable de raisons pour lesquelles jamais, au grand jamais, je ne ferais plus de répètes là-bas si seulement ça dépendait de moi.
C’est armée de mon second café que je me suis à nouveau installée dans mon fauteuil et que j’ai repris mon agenda pour vérifier la totalité du programme de la journée. J’avais une séance de yoga après la répétition. Un sourire est apparu sur mon visage en voyant cela, car suite au voyage de la veille (pour donner un concert), mon dos me torturait horriblement et il n’y a rien de mieux contre cela qu’une bonne séance de yoga! Je me souviens que j’avais déjà mal dans l’avion qui nous ramenait à Paris. Rien d’étonnant à cela. J’avais, en un peu plus de 24 heures, pris deux vols de presque quatre heures chacun. Il faut ajouter à cela deux nuits très courtes. En effet le premier vol était à six heures et il fallait donc être à l’aéroport à quatre heures. Le concert avait lieu tard le soir et le vol de retour pour Paris était également à six heures du matin. J’étais, après l’atterrissage, directement partie enregistrer quelques pistes en studio pour un ami qui sortait son album et, lorsque j’étais enfin rentrée chez moi, il était déjà trois heures du matin... C’est donc à la suite de ces quelques heures de sommeil que je bois ce café, dans ce fauteuil, réfléchissant au choix limité de studio pour cette répète, le mal de dos ne m’aidant absolument pas à voir le monde de manière optimiste… J’ai regardé mon saxophone, qui était posé sous le fauteuil, à l’endroit où je l’avais laissé lorsque je suis rentrée épuisée. J’ai vu mon passeport et ma carte d’embarquement dépassant de la poche de l’étui. Je me suis alors dis que le yoga sauvait vraiment ma journée.
J’ai regardé à nouveau mon agenda. Après la séance yoga... rien... vide. J’ai pensé alors que ça tombait bien puisque j’avais huit chansons à apprendre pour un concert que j’allais donner le jour suivant et que je n’y avais même pas encore jeté un d’œil. J’avais prévu de les apprendre dans l’avion mais, étant tellement fatiguée et le guitariste du groupe à côté duquel j’étais assise n’arrêtant pas de s’apitoyer sur son sort, cela n’a rien donné. Il s’était séparé de sa copine quelques jours plus tôt, „la plus belle”, comme il tentait de m’en convaincre, et la plus adorable petite brune qui soit. J’essayais amicalement de l’écouter et lui donner des conseils mais j’avais un problème de concentration car mes pensées retournaient invariablement vers la blonde aux longues jambes qui l’avait accompagné ce matin-là à l’aéroport et langoureusement embrassé au moment de se quitter, bien que nous ne partions que pour une journée. Mais soit, j’ai décidé de ne pas parler de la blonde et de l’écouter sagement raconter sa tristesse à propose de la brune, sans poser de questions qui pourraient, dieu m’en préserve, compliquer la conversation.
(la traduction du polonais par Rafal Rogalski)
C’est armée de mon second café que je me suis à nouveau installée dans mon fauteuil et que j’ai repris mon agenda pour vérifier la totalité du programme de la journée. J’avais une séance de yoga après la répétition. Un sourire est apparu sur mon visage en voyant cela, car suite au voyage de la veille (pour donner un concert), mon dos me torturait horriblement et il n’y a rien de mieux contre cela qu’une bonne séance de yoga! Je me souviens que j’avais déjà mal dans l’avion qui nous ramenait à Paris. Rien d’étonnant à cela. J’avais, en un peu plus de 24 heures, pris deux vols de presque quatre heures chacun. Il faut ajouter à cela deux nuits très courtes. En effet le premier vol était à six heures et il fallait donc être à l’aéroport à quatre heures. Le concert avait lieu tard le soir et le vol de retour pour Paris était également à six heures du matin. J’étais, après l’atterrissage, directement partie enregistrer quelques pistes en studio pour un ami qui sortait son album et, lorsque j’étais enfin rentrée chez moi, il était déjà trois heures du matin... C’est donc à la suite de ces quelques heures de sommeil que je bois ce café, dans ce fauteuil, réfléchissant au choix limité de studio pour cette répète, le mal de dos ne m’aidant absolument pas à voir le monde de manière optimiste… J’ai regardé mon saxophone, qui était posé sous le fauteuil, à l’endroit où je l’avais laissé lorsque je suis rentrée épuisée. J’ai vu mon passeport et ma carte d’embarquement dépassant de la poche de l’étui. Je me suis alors dis que le yoga sauvait vraiment ma journée.
J’ai regardé à nouveau mon agenda. Après la séance yoga... rien... vide. J’ai pensé alors que ça tombait bien puisque j’avais huit chansons à apprendre pour un concert que j’allais donner le jour suivant et que je n’y avais même pas encore jeté un d’œil. J’avais prévu de les apprendre dans l’avion mais, étant tellement fatiguée et le guitariste du groupe à côté duquel j’étais assise n’arrêtant pas de s’apitoyer sur son sort, cela n’a rien donné. Il s’était séparé de sa copine quelques jours plus tôt, „la plus belle”, comme il tentait de m’en convaincre, et la plus adorable petite brune qui soit. J’essayais amicalement de l’écouter et lui donner des conseils mais j’avais un problème de concentration car mes pensées retournaient invariablement vers la blonde aux longues jambes qui l’avait accompagné ce matin-là à l’aéroport et langoureusement embrassé au moment de se quitter, bien que nous ne partions que pour une journée. Mais soit, j’ai décidé de ne pas parler de la blonde et de l’écouter sagement raconter sa tristesse à propose de la brune, sans poser de questions qui pourraient, dieu m’en préserve, compliquer la conversation.
(la traduction du polonais par Rafal Rogalski)
sobota, 21 lutego 2015
“Marianne” cz.2 - “Bez pracy, nie ma kołaczy…”
Gdy tylko dostałam mój pierwszy, wymarzony i długo oczekiwany list z “Marianną’ biegiem udałam się do urzędu po odbiór mojej pierwszej “karty pobytu”. Bardzo mi się spieszyło by uregulować wszystkie sprawy administracyjne, gdyż ze względu na moja sytuacje finansowa, by móc kontynuować studia w Paryżu, konieczne dla mnie było podjecie jakiejkolwiek studenckiej pracy…i to szybko… Po godzinach oczekiwania na moja kolej, znalazłam się znów na krzesełku przy stole zasłanym zielonym obrusem. Pan urzędnik po złożeniu kilku podpisów na rożnych enigmatycznych zaświadczeniach podał mi wreszcie plastikowa kartę, byłam zachwycona! Z przodu widniało moje zdjęcie, imię i nazwisko, paryski adres, numer identyfikacyjny. Wstałam od stołu i z uśmiechem pożegnałam Pana urzędnika ‘Merci, au revoir’ (‘Dziękuje, do zobaczenia’). Do zobaczenia ‘za rok’ pomyślałam sobie. Wychodząc z urzędu, nadal podziwiałam moja nowa kartę. Z tyłu widniało, że wydana w Paryżu, że na rok…mój wzrok nagle utknął na napisanych grubym, złowieszczym drukiem, lekko ukosem, słowach : “ce titre n'autorise pas à travailler” …nie rozumiałam o co chodzi, jedno co było dla mnie jasne to to, ze słowo ‘travailler’ oznacza pracować… Miałam złe przeczucia, więc udałam się prosto do ambasady polskiej by się czegoś więcej na temat mojej karty dowiedzieć.
Pani w ambasadzie mi oświadczyła, że karta którą dostałam nie daje mi prawa wykonywania jakiejkolwiek pracy we Francji. Byłam załamana, miałam wrażenie, że te wszystkie dni spędzone na walkach z prefekturą były na marne… Pani z ambasady ‘w ramach pocieszenia’ wręczyła mi kilkanaście adresów, rożnych urzędów w Paryżu, gdzie według niej, czegoś może się na temat pracy studenckiej dowiem… Po niezwykle aktywnym zwiedzaniu owych rządowych instytucji, po licznych dialogach często przypominających bardziej pantomimę niż klasyczną wymianę zdań (w związku z nieszczenną barierą językowa) wreszcie udało mi się wyjaśnić dlaczego moja ukochana karta pobytu nie daje mi prawa do pracy. Otóż okazało się, iż pobyt pobytem, studia studiami, a praca to zupełnie inna bajka, zupełnie inny urząd i zupełnie w związku z tym inna karta. Okazało się również, że pierwszym warunkiem otrzymania owej magicznej karty jest.. znalezienie pracy…
Myślę, że nie trzeba tłumaczyć, iż znalezienie pracy bez posiadania autoryzacji do podjęcia owej pracy nie jest łatwym zadaniem i trochę graniczy z cudem… Wydrukowałam kilkadziesiąt cv i poszłam szukać właśnie jakiegoś takiego cudotwórcy, który gotów będzie dać kontrakt polskiej studentce, nie mówiącej słowa po francusku, która tak naprawdę nie wiadomo, czy pozwolenie od rządu na te pracę dostanie… Pomyślałam, że najłatwiej mi będzie znaleźć coś w dzielnicach gdzie przewija się dużo turystów i osoby ich obsługujące muszą się z klientami porozumiewać po angielsku częściej niż po francusku. Niestety fakt, że nie posiadałam pozwolenia na prace odstraszał wszystkich potencjalnych pracodawców.. Często słuchałam tłumaczeń, że oni nie mogą podejmować ryzyka, że przecież nie wiadomo czy i kiedy to pozwolenia dostane, bo przecież z urzędami to nigdy nic nie wiadomo, że niektórzy miesiącami czekają na odpowiedz…do tego nie raz jak się okazuje negatywną..
Po kilku dniach nieudanych poszukiwań zatrzymałam się w barze niedaleko mojego ówczesnego miejsca zamieszkania. Bar był prawie pusty, ze względu na wczesna jeszcze porę. Zza baru powitam mnie z uśmiechem młody anglik: ‘Hi girl, how are you doing?’ (‘Czesc! jak sie masz?’) Odpowiedziałam, ze spoko i zaczęłam wygrzebywać z dna torebki jedno z ostatnich, trochę wymiętych już cv. ‘Szukacie kogoś do pracy?’ Spojrzał na moje cv i zadał, jak wszyscy przedtem stresujące mnie pytanie: ‘Masz pozwolenie o prace?’ ‘Nie..’ odparłam z uśmiechem, przyjmując wyćwiczona już, dobra minę do zlej gry i dodałam prędko ‘..ale będę składać, bo jako studentka mam prawo do pracy na pól etatu…’ Uśmiechnął się lekko ‘Tak, tak dobrze znam te historie..chcesz piwo? Stawiam…mam na imię David’ Stwierdziłam, że co mi tam i tak już dziś dalej nie będę pracy szukać po ze zmęczenia i głodu padam z nóg. Dostałam postawny kufel jakiegoś dziwnie ‘brązowawego' piwa. Nagle obok mnie pojawiła się kelnerka: ‘Cześć! Jak się masz? Szukasz pracy?’ Ledwo co zrozumiałam jej pytanie, miała bardzo mocny irlandzki akcent. ‘Tak…’ nie zdążyłam skończyć się tłumaczyć gdy David wetknął ‘tak studentka, bez pozwolenia na prace…i nie mówi po francusku.’ ‘Ach ok..’ westchnęła kelnerka.. ‘tu takich jak Ty przychodzi wiele, biedna to się nachodziłaś co?’ Opowiedziałam im moja historie, co studiuje, skąd jestem, jak się naczekałam w prefekturze, jak się nachodziłam za praca..i że jutro dalej będę chodzić..bo muszę koniecznie coś znaleźć. ‘Tak, znam wiele podobnych historii’ podsumował mnie David ‘my tu wielu studentów zatrudniamy, fajna dzięki temu tu u nas atmosfera, no wiesz…angielski pub…sami piwo swoje warzymy w piwnicy. No właśnie a te co pijesz, jak Ci smakuje?’ …zawahałam się z odpowiedzią.. ‘brązowawa ciecz’ w moim kuflu była po prostu nieziemsko obrzydliwa…po krótkim namyśle, stwierdziłam, ze nie mam siły kłamać: ‘No…nie bardzo mi smakuje…jest trochę paskudne…’ Moich interlokutorów zatkało, spojrzeli na siebie po czym wybuchnęli śmiechem: ‘No nieźle, chcesz tu pracować a tak krytykujesz nasz firmowy produkt?!’ David palcem wskazał na witrynę baru…ujrzałam na niej olbrzymi rysunek żaby trzymającej kufel wypełniony ‘brązowawym' piwem. ‘Kurcze..’ pomyślałam ‘…że ja tego wcześniej nie zauważyłam…firmowe piwo…’ Kelnerka była ubawiona do łez ‘Mam na imię Jane, jestem managerem baru.. Nie jesteś głodna? Przyniosę Ci trochę frytek z kuchni, a David wystawi Ci Twoja umowę, rozpoczniesz prace gdy tylko dostaniesz pozwolenie’ Zaczęło mi się kręcić w głowie..nie byłam pewna czy to od tego trefnego piwa czy możne z emocji, że moje poszukiwania pierwszego kontraktu się wreszcie skończyły.. Dwóch rzeczy byłam pewna: uczucia napływu wielkiej i wdzięcznej miłości do moich zbawicieli-anglików oraz nadziei, że wkrótce otrzymam kolejny list z ‘Marianną’..tym razem z pozwoleniem o prace…no i dalej będzie już z górki!
Pani w ambasadzie mi oświadczyła, że karta którą dostałam nie daje mi prawa wykonywania jakiejkolwiek pracy we Francji. Byłam załamana, miałam wrażenie, że te wszystkie dni spędzone na walkach z prefekturą były na marne… Pani z ambasady ‘w ramach pocieszenia’ wręczyła mi kilkanaście adresów, rożnych urzędów w Paryżu, gdzie według niej, czegoś może się na temat pracy studenckiej dowiem… Po niezwykle aktywnym zwiedzaniu owych rządowych instytucji, po licznych dialogach często przypominających bardziej pantomimę niż klasyczną wymianę zdań (w związku z nieszczenną barierą językowa) wreszcie udało mi się wyjaśnić dlaczego moja ukochana karta pobytu nie daje mi prawa do pracy. Otóż okazało się, iż pobyt pobytem, studia studiami, a praca to zupełnie inna bajka, zupełnie inny urząd i zupełnie w związku z tym inna karta. Okazało się również, że pierwszym warunkiem otrzymania owej magicznej karty jest.. znalezienie pracy…
Myślę, że nie trzeba tłumaczyć, iż znalezienie pracy bez posiadania autoryzacji do podjęcia owej pracy nie jest łatwym zadaniem i trochę graniczy z cudem… Wydrukowałam kilkadziesiąt cv i poszłam szukać właśnie jakiegoś takiego cudotwórcy, który gotów będzie dać kontrakt polskiej studentce, nie mówiącej słowa po francusku, która tak naprawdę nie wiadomo, czy pozwolenie od rządu na te pracę dostanie… Pomyślałam, że najłatwiej mi będzie znaleźć coś w dzielnicach gdzie przewija się dużo turystów i osoby ich obsługujące muszą się z klientami porozumiewać po angielsku częściej niż po francusku. Niestety fakt, że nie posiadałam pozwolenia na prace odstraszał wszystkich potencjalnych pracodawców.. Często słuchałam tłumaczeń, że oni nie mogą podejmować ryzyka, że przecież nie wiadomo czy i kiedy to pozwolenia dostane, bo przecież z urzędami to nigdy nic nie wiadomo, że niektórzy miesiącami czekają na odpowiedz…do tego nie raz jak się okazuje negatywną..
Po kilku dniach nieudanych poszukiwań zatrzymałam się w barze niedaleko mojego ówczesnego miejsca zamieszkania. Bar był prawie pusty, ze względu na wczesna jeszcze porę. Zza baru powitam mnie z uśmiechem młody anglik: ‘Hi girl, how are you doing?’ (‘Czesc! jak sie masz?’) Odpowiedziałam, ze spoko i zaczęłam wygrzebywać z dna torebki jedno z ostatnich, trochę wymiętych już cv. ‘Szukacie kogoś do pracy?’ Spojrzał na moje cv i zadał, jak wszyscy przedtem stresujące mnie pytanie: ‘Masz pozwolenie o prace?’ ‘Nie..’ odparłam z uśmiechem, przyjmując wyćwiczona już, dobra minę do zlej gry i dodałam prędko ‘..ale będę składać, bo jako studentka mam prawo do pracy na pól etatu…’ Uśmiechnął się lekko ‘Tak, tak dobrze znam te historie..chcesz piwo? Stawiam…mam na imię David’ Stwierdziłam, że co mi tam i tak już dziś dalej nie będę pracy szukać po ze zmęczenia i głodu padam z nóg. Dostałam postawny kufel jakiegoś dziwnie ‘brązowawego' piwa. Nagle obok mnie pojawiła się kelnerka: ‘Cześć! Jak się masz? Szukasz pracy?’ Ledwo co zrozumiałam jej pytanie, miała bardzo mocny irlandzki akcent. ‘Tak…’ nie zdążyłam skończyć się tłumaczyć gdy David wetknął ‘tak studentka, bez pozwolenia na prace…i nie mówi po francusku.’ ‘Ach ok..’ westchnęła kelnerka.. ‘tu takich jak Ty przychodzi wiele, biedna to się nachodziłaś co?’ Opowiedziałam im moja historie, co studiuje, skąd jestem, jak się naczekałam w prefekturze, jak się nachodziłam za praca..i że jutro dalej będę chodzić..bo muszę koniecznie coś znaleźć. ‘Tak, znam wiele podobnych historii’ podsumował mnie David ‘my tu wielu studentów zatrudniamy, fajna dzięki temu tu u nas atmosfera, no wiesz…angielski pub…sami piwo swoje warzymy w piwnicy. No właśnie a te co pijesz, jak Ci smakuje?’ …zawahałam się z odpowiedzią.. ‘brązowawa ciecz’ w moim kuflu była po prostu nieziemsko obrzydliwa…po krótkim namyśle, stwierdziłam, ze nie mam siły kłamać: ‘No…nie bardzo mi smakuje…jest trochę paskudne…’ Moich interlokutorów zatkało, spojrzeli na siebie po czym wybuchnęli śmiechem: ‘No nieźle, chcesz tu pracować a tak krytykujesz nasz firmowy produkt?!’ David palcem wskazał na witrynę baru…ujrzałam na niej olbrzymi rysunek żaby trzymającej kufel wypełniony ‘brązowawym' piwem. ‘Kurcze..’ pomyślałam ‘…że ja tego wcześniej nie zauważyłam…firmowe piwo…’ Kelnerka była ubawiona do łez ‘Mam na imię Jane, jestem managerem baru.. Nie jesteś głodna? Przyniosę Ci trochę frytek z kuchni, a David wystawi Ci Twoja umowę, rozpoczniesz prace gdy tylko dostaniesz pozwolenie’ Zaczęło mi się kręcić w głowie..nie byłam pewna czy to od tego trefnego piwa czy możne z emocji, że moje poszukiwania pierwszego kontraktu się wreszcie skończyły.. Dwóch rzeczy byłam pewna: uczucia napływu wielkiej i wdzięcznej miłości do moich zbawicieli-anglików oraz nadziei, że wkrótce otrzymam kolejny list z ‘Marianną’..tym razem z pozwoleniem o prace…no i dalej będzie już z górki!
‘Marianne’ chapitre 2 – "Celui qui laboure le champ, apprécie la récolte "
Dès que j’ai reçu mon premier courrier avec la ‘Marianne’, si attendu, j’ai couru pour aller récupérer mon titre de séjour. J’étais très pressée de mettre fin à tous mes problèmes administratifs, et surtout j’avais besoin de trouver un travail très vite, vu ma situation financière, c’était indispensable pour pouvoir continuer mes études en France. Après quelques heures d’attente je me suis retrouvée assise face à la même commission installée sur un bureau recouvert d'une nappe verte. Un monsieur a déposé quelques signatures par ci et là, Puis m’a remis ma carte. J’étais aux anges ! Il y avait ma photo, mon nom, mon adresse dessus. Quelle joie ! Quel bonheur ! En me levant, très contente j’ai dit ‘Merci, au revoir !’ et dans ma tête j’ai ajouté : ‘à l’année prochaine’. En sortant du bâtiment je n’arrêtais pas de la regarder, relire les informations qui étaient dessus : la date de validité, lieu de délivrance, ….et mon regard s’est arrêté sur la phrase écrite en italique ‘Ce titre n’autorise pas à travailler’, ça veut dire quoi ? le seul mot que j’ai compris c’était ‘travailler’. Ayant de mauvais pressentiments j’ai décidé d’aller à l’Ambassade de Pologne pour savoir ce que cela signifiait.
Une gentille femme à l’Ambassade m’a annoncé que la carte que je venais de recevoir ne donnait pas le droit de travailler en France! J’étais accablée, cela voulait dire que les heures passées dans les files d’attente étaient pour rien. Pour m’encourager, la gentille femme m’a donné plusieurs adresses où je pourrais avoir des renseignements, comment trouver un job étudiant. Désespérée j’ai tout de suite commencé à chercher les adresses indiquées et surtout j’avais besoin de comprendre pourquoi ma carte ne m’autorisait pas à travailler. Après plusieurs visites dans les instituts étudiants j’ai appris (avec beaucoup de mal à cause de mon français qui laissait à désirer) que mon titre de séjour étudiant et ma carte étudiant ne suffisaient pas pour travailler, il fallait aussi le permis de travail, mais pour avoir le permis de travail il fallait d’abord … trouver un travail.
Je crois qu’il est inutile de dire que trouver un travail pour un étranger sans autorisation de travailler était quasi impossible. J’ai quand même imprimé quelques dizaines de cv et j’ai commencé ma prospection du marché du travail espérant trouver quelqu’un au grand cœur, qui embaucherait une étudiante polonaise qui ne maitrisait pas le français et qui ne savait pas encore si l’Etat allait lui accorder le droit de travailler. J’ai visé les bars et les restos dans des quartiers touristiques en pensant qu’ils seraient moins exigeants au niveau du français et que ma bonne connaissance d’anglais suffirait pour communiquer avec des clients étrangers. Malheureusement cela ne suffisait pas, le fait que je n’avais pas mon permis de travail faisait peur aux potentiels employeurs. Ils expliquaient que la procédure d’obtention du permis est longue et donnait pas de garanti d’avoir une réponse favorable de la part de l’administration française. Ils ne voulaient pas de moi…
Après plusieurs jours de recherches infructueuses, je suis entrée dans un bar situé pas loin de chez moi. Il était tôt alors c’était quasi vide. ‘Hi girl, how are you doing’- m’a salué en anglais le garçon qui était derrière le bar. OK- j’ai répondu. J’ai sortie du sac un de mes derniers cv, qui étaient déjà un peu froissé et j’ai demandé s’il n’avait pas besoin d’une serveuse. Il a pris mon cv et a posé la question qui depuis que j’ai commencé ma recherche, terminait la conversation, si j’avais mon permis de travail. En faisant un bonne mine j’ai dit que non, mais j’allais faire ma demande très prochainement et qu’il n’y aurait pas de problème parce que en tant qu’étudiant j’avais droits de travailler à mi-temps. Je connais ces histoires. Je m’appelle David, tu veux une bière? c’est moi qui offre’ il a demandé en souriant. Je me suis rendu compte que j’étais déjà fatiguée, que j’avais trop faim et plus envie de continuer ma recherche ce jour, alors j’ai accepté son invitation. Il a posé devant moi un grand verre de bière étrangement brune. Soudain, une serveuse est apparue à côté de moi : ‘Salut, ça va ? Tu cherches du travail ?’ J’ai à peine compris sa question à cause de son accent irlandais très fort. J’ai répondu que oui et David a ajouté tout de suite que j’étais étudiante, sans permis de travail et que je ne parlais pas français. ‘Il y a beaucoup de gens comme toi qui viennent ici. Pauvre de toi, tu as dû ramer..a dit Jane dans un soupir. Je leur ai parlé un peu de moi, pourquoi je suis venue à Paris, j’ai raconté mes aventures avec la préfecture, les heures que j’ai passées à trouver un job, et que j’allais continuer demain parce que je devais impérativement trouver quelque chose. Quand j’ai terminé mon histoire David a repris la parole : ‘on connait les problèmes des étudiants étrangers, on en embauche beaucoup, c’est pour ça qu’on a une ambiance très cool, tu sais, c’est un pub anglais, on brasse notre propre bière. Et la bière que tu bois tu la trouve comment ?‘ Hmm, je ne savais pas quoi répondre parce que le liquide brun dans mon verre n’était pas bon du tout ! Mais j’étais trop fatiguée pour mentir : ‘Je n’aime pas trop. Elle est … un peu …horrible’. Ils se sont regardés étonnés et ont éclaté de rire. ‘Tu veux travailler ici et tu critiques la bière brassée par nous-mêmes ? a dis David et m’a montré une grosse grenouille avec la même bière que la mienne dessinées sur la vitre du bar. Mince, pourquoi je n’ai pas vu ça avant ? la serveuse était morte de rire : ‘Je suis Jane, le manager du bar. Tu dois avoir faim. Je vais t’apporter des frites. David s’occupera de ton contrat de travail, tu pourras commencer dès que tu auras ton autorisation de travail.’ Je n’en croyais pas mes oreilles ! J’ai senti ma tête tourner , je ne savais pas si c’était à cause de la bière ou de l'émotions à l'idée que mes recherches de mon premier travail étaient terminées, mais deux choses étaient sûres : que j’aimais mes sauveurs d’un amour fou et que bientôt j’allais recevoir un courrier avec la ‘Marianne’, mais cette fois avec mon permis de travail …et que maintenant tout allait être plus simple !
(la traduction de polonais par Justyna Czapnik)
Une gentille femme à l’Ambassade m’a annoncé que la carte que je venais de recevoir ne donnait pas le droit de travailler en France! J’étais accablée, cela voulait dire que les heures passées dans les files d’attente étaient pour rien. Pour m’encourager, la gentille femme m’a donné plusieurs adresses où je pourrais avoir des renseignements, comment trouver un job étudiant. Désespérée j’ai tout de suite commencé à chercher les adresses indiquées et surtout j’avais besoin de comprendre pourquoi ma carte ne m’autorisait pas à travailler. Après plusieurs visites dans les instituts étudiants j’ai appris (avec beaucoup de mal à cause de mon français qui laissait à désirer) que mon titre de séjour étudiant et ma carte étudiant ne suffisaient pas pour travailler, il fallait aussi le permis de travail, mais pour avoir le permis de travail il fallait d’abord … trouver un travail.
Je crois qu’il est inutile de dire que trouver un travail pour un étranger sans autorisation de travailler était quasi impossible. J’ai quand même imprimé quelques dizaines de cv et j’ai commencé ma prospection du marché du travail espérant trouver quelqu’un au grand cœur, qui embaucherait une étudiante polonaise qui ne maitrisait pas le français et qui ne savait pas encore si l’Etat allait lui accorder le droit de travailler. J’ai visé les bars et les restos dans des quartiers touristiques en pensant qu’ils seraient moins exigeants au niveau du français et que ma bonne connaissance d’anglais suffirait pour communiquer avec des clients étrangers. Malheureusement cela ne suffisait pas, le fait que je n’avais pas mon permis de travail faisait peur aux potentiels employeurs. Ils expliquaient que la procédure d’obtention du permis est longue et donnait pas de garanti d’avoir une réponse favorable de la part de l’administration française. Ils ne voulaient pas de moi…
Après plusieurs jours de recherches infructueuses, je suis entrée dans un bar situé pas loin de chez moi. Il était tôt alors c’était quasi vide. ‘Hi girl, how are you doing’- m’a salué en anglais le garçon qui était derrière le bar. OK- j’ai répondu. J’ai sortie du sac un de mes derniers cv, qui étaient déjà un peu froissé et j’ai demandé s’il n’avait pas besoin d’une serveuse. Il a pris mon cv et a posé la question qui depuis que j’ai commencé ma recherche, terminait la conversation, si j’avais mon permis de travail. En faisant un bonne mine j’ai dit que non, mais j’allais faire ma demande très prochainement et qu’il n’y aurait pas de problème parce que en tant qu’étudiant j’avais droits de travailler à mi-temps. Je connais ces histoires. Je m’appelle David, tu veux une bière? c’est moi qui offre’ il a demandé en souriant. Je me suis rendu compte que j’étais déjà fatiguée, que j’avais trop faim et plus envie de continuer ma recherche ce jour, alors j’ai accepté son invitation. Il a posé devant moi un grand verre de bière étrangement brune. Soudain, une serveuse est apparue à côté de moi : ‘Salut, ça va ? Tu cherches du travail ?’ J’ai à peine compris sa question à cause de son accent irlandais très fort. J’ai répondu que oui et David a ajouté tout de suite que j’étais étudiante, sans permis de travail et que je ne parlais pas français. ‘Il y a beaucoup de gens comme toi qui viennent ici. Pauvre de toi, tu as dû ramer..a dit Jane dans un soupir. Je leur ai parlé un peu de moi, pourquoi je suis venue à Paris, j’ai raconté mes aventures avec la préfecture, les heures que j’ai passées à trouver un job, et que j’allais continuer demain parce que je devais impérativement trouver quelque chose. Quand j’ai terminé mon histoire David a repris la parole : ‘on connait les problèmes des étudiants étrangers, on en embauche beaucoup, c’est pour ça qu’on a une ambiance très cool, tu sais, c’est un pub anglais, on brasse notre propre bière. Et la bière que tu bois tu la trouve comment ?‘ Hmm, je ne savais pas quoi répondre parce que le liquide brun dans mon verre n’était pas bon du tout ! Mais j’étais trop fatiguée pour mentir : ‘Je n’aime pas trop. Elle est … un peu …horrible’. Ils se sont regardés étonnés et ont éclaté de rire. ‘Tu veux travailler ici et tu critiques la bière brassée par nous-mêmes ? a dis David et m’a montré une grosse grenouille avec la même bière que la mienne dessinées sur la vitre du bar. Mince, pourquoi je n’ai pas vu ça avant ? la serveuse était morte de rire : ‘Je suis Jane, le manager du bar. Tu dois avoir faim. Je vais t’apporter des frites. David s’occupera de ton contrat de travail, tu pourras commencer dès que tu auras ton autorisation de travail.’ Je n’en croyais pas mes oreilles ! J’ai senti ma tête tourner , je ne savais pas si c’était à cause de la bière ou de l'émotions à l'idée que mes recherches de mon premier travail étaient terminées, mais deux choses étaient sûres : que j’aimais mes sauveurs d’un amour fou et que bientôt j’allais recevoir un courrier avec la ‘Marianne’, mais cette fois avec mon permis de travail …et que maintenant tout allait être plus simple !
(la traduction de polonais par Justyna Czapnik)
wtorek, 17 lutego 2015
‘Marianne' (v fr)
Ce matin, j'ai trouvé une enveloppe avec la 'Marianne' dans le coin, sans émotions, je me suis dit : hmm, encore "la France" qui m'écrit...' Après l'avoir ouverte, j'ai constaté que c'était une amende pour stationnement. Le courrier avec la Marianne ne présage pas de messages très émotionnants, le plus souvent, il s'agit d'une amende, impôts, etc. Mais ce n'était pas le cas avant...
Il y a quelques années, je vérifiais ma boite aux lettres plusieurs fois par jour en attendant LE courrier avec la Marianne. Et quand ce fameux courrier était entre mes mains je tremblais d'émotions.... Au début de mon séjour en France, mon avenir ici était incertain. Bien que la Pologne fît déjà partie de l'Union européenne, les étudiants polonais n'avaient pas les mêmes droits que les étudiants français. Alors cette enveloppe avec la Marianne contenait des réponses aux questions qui me tracassaient : est-ce que je vais pouvoir rester chez vous encore ? Encore un an ... Et si je peux rester est-ce que je pourrai travailler ? Est-ce que j'aurai la couverture sociale ? Toujours plein de questions. Et tous les ans la même bataille avec la grande machine bureaucratique appelée Administration.
Ma première demande de titre de séjour 'étudiant événement qui restera à jamais gravé dans ma mémoire. À l'Ambassade de Pologne, on m'a assuré que c'est très simple et il n'y aura pas de problème avec, qu'il suffit de ma carte d'étudiant, passeport et trois photos. Le jour même, je me suis rendu à la préfecture, et là ... Une marée humaine, plusieurs files d'attente qui mènent je ne sais où... Et moi qui ne parlais pas le français. Après une heure de recherche dans les couloirs de cet immense bâtiment, on m'a informé que les guichets pour les étudiants sont à l'autre bout de Paris... À vrai dire, cette information ne m'a pas trop déçu, j'étais même ravie de pouvoir quitter ce labyrinthe rempli de gens paumés. Je me suis alors rendue à l'adresse qui m'a été indiquée, et là... Des centaines d'étudiants qui attendaient dans un couloir encore plus grand que le précédent, tous tournés vers une porte où une employée de très grande taille montait la garde. Celle-ci gardait la porte comme un videur, laissant entrer certains individus, renvoyant d'autres. Il m'a fallu cinq heures pour arriver jusqu'à cette porte. Serrant mon passeport, les trois photos et la carte d'étudiant dans ma main, espérant que je pourrais traverser cette porte pour pouvoir enfin parler avec quelqu'un de compétant et sympa qui me délivrerait en fin mon titre de séjour. Je me suis arrêté devant la dame chargée de veiller et controler les ellers et venues afin que les individus indésirables ne passent pas la mystérieuse porte. 'Hello ', c'est tout ce que j'ai eu le temps de dire, on m'a donné plusieurs feuilles de papier sans me demander quoi que ce soit. La marée humaine m'a repoussée hors du bâtiment où je n'avais pour seul compagnon que le silence... J'ai enfin pu regarder la paperasse qu'on m'avait donné, sur l'une des feuille il était écrit 'RDV dans trois semaines'. Ok, mais comment j'allais remplir tous ces formulaires ?! Heureusement, il y avait encore des gens qui aimaient rendre services. Les charitables camarades de l'école m'ont aidé à décoder ce qui était écrit dans les papiers. J'ai dû constater que le passeport, la carte d'étudiant et les photos ne suffisaient pas pour obtenir le titre de séjour. Cela signifiait que mon aventure avec l'administration française n'était qu'au commencement ... J'avais trois semaines pour obtenir toutes les pièces demandées. Pendant ces trois semaines, j'ai compris que l'administration en France n'est pas seulement compliquée, mais aussi... Variable. Tout dépend de la personne sur laquelle on tombe. Soit un document n'est pas bon soit il manque quelque chose. J'ai commencé à me sentir comme le personnage principal du 'Procès' de Kafka. Je ne comprenais plus rien. J'ai décidé qu'il fallait trouver une stratégie. J'allais plusieurs fois par jour dans la même agence administrative et je me présentais à plusieurs guichets pour tomber enfin sur quelqu'un qui dirait que mon dossier est complet. Ça a payé !
Très contente et fière d'avoir réussi à avoir toutes les pièces à temps, je me suis rendu à mon entretien. Très maline, je me suis réveillée de bonne heure pour y aller avant l'ouverture et y être la première. En arrivant sur place une grande surprise : je n'étais pas la seule qui a eu cette idée machiavélique. Des dizaines d'étudiants attendaient devant la porte. J'ai compris que j'allais devoir être très patiente encore une fois. Après plusieurs heures d'attente, je suis arrivée devant la porte, qui comme la dernière fois était bien surveillée par une des employés du centre. Je lui ai montré mes papiers, elle les a feuilleté et a demandé : comment tu veux retirer ton argent en France ? 'J'ai un compte bancaire en Pologne' j'ai répondu. 'Montres la carte' a-t-elle dit. Oh non, elle veut que je lui montre ma carte bancaire ! ' Je ne l'ai pas sur moi, je l'ai laissé à la maison pour qu'on ne me la vole pas dans la foule'- Ai je répondu. 'Alors tu reviens demain avec ta carte' m'a t'elle répondu, ce qui m'a donné envie de pleurer comme un bébé. Le lendemain, avec les papiers et bien évidemment ma carte bancaire, je suis retournée pour déposer mon dossier. Bien sûr, j'ai mis plusieurs heures pour arriver jusqu'à la porte d'entrée où j'ai été 'accueillie' par la même personne qu'hier. J'ai sorti ma carte bancaire pour la montrer à la femme que je commençais à détester. 'Pourquoi tu me montres ça ? 'A-t-elle demandé. 'Hein, mais hier...' Je voulais expliquer, mais elle m'a coupé la parole en me donnant un bout de papier avec un numéro de quatre chiffres et m'a dit d'entrer. Je suis passée à l'étape suivante de cette procédure incompréhensible !! Oui, c'est vrai que ça a été très long, mais le fait que j'ai pu accéder à l'intérieur a fait que j'ai oublié les heures d'attente. La salle où je me suis retrouvé était encore en travaux, on y sentait la peinture, des câbles pendaient du plafond, au sol, il n'y avait que du béton. La salle était remplie, des gens étaient assis par terre depuis pas mal de temps, chanceux ceux qui étaient assis dos au mur ! L'ambiance ici était beaucoup plus détendue, personne ne se bousculait ni se poussait. Au fond de la salle y avait un grand bureau couvert d'une nappe verte, et à ce bureau, il y avait une commission composée de dix personnes. Au-dessus de leurs têtes y avait un tableau d'affichage qui appelait les étudiants par leurs numéros. J'ai regardé le mien. Presque deux cents personnes avant moi... 'Je ferais mieux de m'asseoir' me suis je dis. J'ai trouvé un bout de sol, mais tout de suite, j'ai regretté de ne pas avoir pris un bouquin avec moi, le temps passait très lentement, il s'est quasi arrêté. Très ennuyée, j'observais des gens qui m'entouraient et j'attendais, j'attendais, j'attendais... De temps en temps, le silence était coupé par une voix énervée d'un ou de l'autre membre de la commission. Certainement parce qu'ils avaient du mal à communiquer avec les étudiants étrangers qui venaient d'arriver en France et qui ne parlaient pas encore le français, seulement anglais, mais qui peut être posait problème aux membres de la commission...
Quelques heures plus tard, c'était à mon tour me retrouver face à face avec la commission. Dans ma tête, une seule pensée tournait en boucle : je veux mon titre de séjour !! Je me suis approchée, effrayée que je ne comprenne pas si quelqu'un me demande quoi que ce soit. Installée sur la chaise, j'ai sorti ma pochette avec les papiers, je l'ai donnée à la commission, et... J'ai reçu des nouveaux formulaires à remplir sur place. J'ai vite regardé pour confirmer, évidemment tout était écrit en français. Avec des larmes aux yeux, j'ai dit 'Sorry, I don't understand...'. Un monsieur au visage fatigué a fait preuve d'humanisme et a baragouiné 'Ok, I'll try to help you...' .. Finalement, il a rempli les feuilles à ma place, après il a disparu derrière une porte. Au bout de quelques minutes, il est revenu avec un bout de papier de couleur bleu avec ma photo collée dessus, en me le donnant, il m' a dit d'attendre la convocation afin de venir chercher mon titre de séjour. Courrier avec la Marianne !!!!!!!!
(la traduction de polonais par Justyna Czapnik)
Il y a quelques années, je vérifiais ma boite aux lettres plusieurs fois par jour en attendant LE courrier avec la Marianne. Et quand ce fameux courrier était entre mes mains je tremblais d'émotions.... Au début de mon séjour en France, mon avenir ici était incertain. Bien que la Pologne fît déjà partie de l'Union européenne, les étudiants polonais n'avaient pas les mêmes droits que les étudiants français. Alors cette enveloppe avec la Marianne contenait des réponses aux questions qui me tracassaient : est-ce que je vais pouvoir rester chez vous encore ? Encore un an ... Et si je peux rester est-ce que je pourrai travailler ? Est-ce que j'aurai la couverture sociale ? Toujours plein de questions. Et tous les ans la même bataille avec la grande machine bureaucratique appelée Administration.
Ma première demande de titre de séjour 'étudiant événement qui restera à jamais gravé dans ma mémoire. À l'Ambassade de Pologne, on m'a assuré que c'est très simple et il n'y aura pas de problème avec, qu'il suffit de ma carte d'étudiant, passeport et trois photos. Le jour même, je me suis rendu à la préfecture, et là ... Une marée humaine, plusieurs files d'attente qui mènent je ne sais où... Et moi qui ne parlais pas le français. Après une heure de recherche dans les couloirs de cet immense bâtiment, on m'a informé que les guichets pour les étudiants sont à l'autre bout de Paris... À vrai dire, cette information ne m'a pas trop déçu, j'étais même ravie de pouvoir quitter ce labyrinthe rempli de gens paumés. Je me suis alors rendue à l'adresse qui m'a été indiquée, et là... Des centaines d'étudiants qui attendaient dans un couloir encore plus grand que le précédent, tous tournés vers une porte où une employée de très grande taille montait la garde. Celle-ci gardait la porte comme un videur, laissant entrer certains individus, renvoyant d'autres. Il m'a fallu cinq heures pour arriver jusqu'à cette porte. Serrant mon passeport, les trois photos et la carte d'étudiant dans ma main, espérant que je pourrais traverser cette porte pour pouvoir enfin parler avec quelqu'un de compétant et sympa qui me délivrerait en fin mon titre de séjour. Je me suis arrêté devant la dame chargée de veiller et controler les ellers et venues afin que les individus indésirables ne passent pas la mystérieuse porte. 'Hello ', c'est tout ce que j'ai eu le temps de dire, on m'a donné plusieurs feuilles de papier sans me demander quoi que ce soit. La marée humaine m'a repoussée hors du bâtiment où je n'avais pour seul compagnon que le silence... J'ai enfin pu regarder la paperasse qu'on m'avait donné, sur l'une des feuille il était écrit 'RDV dans trois semaines'. Ok, mais comment j'allais remplir tous ces formulaires ?! Heureusement, il y avait encore des gens qui aimaient rendre services. Les charitables camarades de l'école m'ont aidé à décoder ce qui était écrit dans les papiers. J'ai dû constater que le passeport, la carte d'étudiant et les photos ne suffisaient pas pour obtenir le titre de séjour. Cela signifiait que mon aventure avec l'administration française n'était qu'au commencement ... J'avais trois semaines pour obtenir toutes les pièces demandées. Pendant ces trois semaines, j'ai compris que l'administration en France n'est pas seulement compliquée, mais aussi... Variable. Tout dépend de la personne sur laquelle on tombe. Soit un document n'est pas bon soit il manque quelque chose. J'ai commencé à me sentir comme le personnage principal du 'Procès' de Kafka. Je ne comprenais plus rien. J'ai décidé qu'il fallait trouver une stratégie. J'allais plusieurs fois par jour dans la même agence administrative et je me présentais à plusieurs guichets pour tomber enfin sur quelqu'un qui dirait que mon dossier est complet. Ça a payé !
Très contente et fière d'avoir réussi à avoir toutes les pièces à temps, je me suis rendu à mon entretien. Très maline, je me suis réveillée de bonne heure pour y aller avant l'ouverture et y être la première. En arrivant sur place une grande surprise : je n'étais pas la seule qui a eu cette idée machiavélique. Des dizaines d'étudiants attendaient devant la porte. J'ai compris que j'allais devoir être très patiente encore une fois. Après plusieurs heures d'attente, je suis arrivée devant la porte, qui comme la dernière fois était bien surveillée par une des employés du centre. Je lui ai montré mes papiers, elle les a feuilleté et a demandé : comment tu veux retirer ton argent en France ? 'J'ai un compte bancaire en Pologne' j'ai répondu. 'Montres la carte' a-t-elle dit. Oh non, elle veut que je lui montre ma carte bancaire ! ' Je ne l'ai pas sur moi, je l'ai laissé à la maison pour qu'on ne me la vole pas dans la foule'- Ai je répondu. 'Alors tu reviens demain avec ta carte' m'a t'elle répondu, ce qui m'a donné envie de pleurer comme un bébé. Le lendemain, avec les papiers et bien évidemment ma carte bancaire, je suis retournée pour déposer mon dossier. Bien sûr, j'ai mis plusieurs heures pour arriver jusqu'à la porte d'entrée où j'ai été 'accueillie' par la même personne qu'hier. J'ai sorti ma carte bancaire pour la montrer à la femme que je commençais à détester. 'Pourquoi tu me montres ça ? 'A-t-elle demandé. 'Hein, mais hier...' Je voulais expliquer, mais elle m'a coupé la parole en me donnant un bout de papier avec un numéro de quatre chiffres et m'a dit d'entrer. Je suis passée à l'étape suivante de cette procédure incompréhensible !! Oui, c'est vrai que ça a été très long, mais le fait que j'ai pu accéder à l'intérieur a fait que j'ai oublié les heures d'attente. La salle où je me suis retrouvé était encore en travaux, on y sentait la peinture, des câbles pendaient du plafond, au sol, il n'y avait que du béton. La salle était remplie, des gens étaient assis par terre depuis pas mal de temps, chanceux ceux qui étaient assis dos au mur ! L'ambiance ici était beaucoup plus détendue, personne ne se bousculait ni se poussait. Au fond de la salle y avait un grand bureau couvert d'une nappe verte, et à ce bureau, il y avait une commission composée de dix personnes. Au-dessus de leurs têtes y avait un tableau d'affichage qui appelait les étudiants par leurs numéros. J'ai regardé le mien. Presque deux cents personnes avant moi... 'Je ferais mieux de m'asseoir' me suis je dis. J'ai trouvé un bout de sol, mais tout de suite, j'ai regretté de ne pas avoir pris un bouquin avec moi, le temps passait très lentement, il s'est quasi arrêté. Très ennuyée, j'observais des gens qui m'entouraient et j'attendais, j'attendais, j'attendais... De temps en temps, le silence était coupé par une voix énervée d'un ou de l'autre membre de la commission. Certainement parce qu'ils avaient du mal à communiquer avec les étudiants étrangers qui venaient d'arriver en France et qui ne parlaient pas encore le français, seulement anglais, mais qui peut être posait problème aux membres de la commission...
Quelques heures plus tard, c'était à mon tour me retrouver face à face avec la commission. Dans ma tête, une seule pensée tournait en boucle : je veux mon titre de séjour !! Je me suis approchée, effrayée que je ne comprenne pas si quelqu'un me demande quoi que ce soit. Installée sur la chaise, j'ai sorti ma pochette avec les papiers, je l'ai donnée à la commission, et... J'ai reçu des nouveaux formulaires à remplir sur place. J'ai vite regardé pour confirmer, évidemment tout était écrit en français. Avec des larmes aux yeux, j'ai dit 'Sorry, I don't understand...'. Un monsieur au visage fatigué a fait preuve d'humanisme et a baragouiné 'Ok, I'll try to help you...' .. Finalement, il a rempli les feuilles à ma place, après il a disparu derrière une porte. Au bout de quelques minutes, il est revenu avec un bout de papier de couleur bleu avec ma photo collée dessus, en me le donnant, il m' a dit d'attendre la convocation afin de venir chercher mon titre de séjour. Courrier avec la Marianne !!!!!!!!
(la traduction de polonais par Justyna Czapnik)
Subskrybuj:
Posty (Atom)