środa, 18 maja 2016

“Od zauroczenia …do dozgonnej miłości”

“Dlaczego flet? Dlaczego saksofon, przecież do taki męski instrument? Dlaczego pianino…rodzice chcieli..?” Nie …nie..nie…rodzicie tak właściwie to nie chcieli… Pamiętam dobrze gdy pani dyrektor szkoły muzycznej mnie zapytała, gdy byłam małą dziewczynką, czy chce grać na pianinie czy może wolę skrzypce. Spojrzałam wtedy na mamę oczekującą ze zniecierpliwieniem na moją odpowiedz i po chwili zastanowienia wydalam wyrok: … …Ale nie…może opowiem od początku..

Nie pochodzę z rodziny muzyków. Nie wyrosłam w domu otoczona instrumentami. Nikt mi nie podpowiedział, że powinnam iść do szkoły muzycznej, wpadłam na ten pomysł sama, wracając pewnego dnia do domu z przedszkola. Było to wiosną, szłam jak co dzień z mamą przez park
przylegający do budynku szkoły muzycznej. Był to bardzo słoneczny i ciepły dzień, szkolne okna były szeroko pootwierane, w klasach uczniowie ćwiczyli na instrumentach, a przez firanki wymykały się przeróżne dźwięki. Dla większości przechodniów mieszające się brzmienia przypominały bardziej kociokwik niż muzykę, ale dla mnie to była poezja. Mimo długich tłumaczeń
mojej mamy, że “do tej szkoły trzeba zdać egzamin”, że “trzeba w tej szkole dużo i codziennie ćwiczyć”, że “w związku z tym nie ma się czasu na koleżanki i na zabawy”  ja się uparłam, ja już wiedziałam: chciałam też grac, tak jak te dzieci zza firanek…ja też! Od tego owego słonecznego dnia, codziennie ciągnęłam mamę za rękaw i namawiałam, by wejść do szkoły, by spytać kiedy odbywa się ten egzamin i by w końcu zobaczyć te magiczne instrumenty. Pewnego dnia mama dała za wygrana. Niezwykle podekscytowana przekroczyłam, trzymając mocno mamę za rękę, próg mojej upragnionej szkoły. Zaraz przy wejściu, w pierwszym korytarzu natknęłyśmy się na panią dyrektor, która w pośpiechu nam oznajmiła, że na zapisy dzieci na nadchodzący rok szkolny już jest za późno… Zalałam się łzami… Mama zaczęła mnie uspokajać i tłumaczyć, że nie ma co płakać, że w takim razie pójdę do innej szkoły, która też będzie fajna… Ale ja jej zapewnień nawet nie słyszałam, czułam wielki żal i smutek, a łzy ciekły mi po policzkach. Pani dyrektor spojrzała na nas ze wzruszeniem. Wyciągnęła z teczki kilka dokumentów, wręczyła jej mamie i oznajmiła, że jeśli się pospieszymy to możemy się załapać jeszcze na ostatnia grupę egzaminacyjną, ale trzeba prędko udać się do sali znajdującej się na końcu długiego korytarza. Mama chwyciła mnie za rękę i rzuciłyśmy się biegiem w stronę wskazanych drzwi, zostawiając za sobą panią dyrektor wykrzykując coś za nami o tym, że robi dla nas wyjątek, bo zapisy na egzamin już dawno zostały zakończone, że to naprawdę wyjątkowa sytuacja…końca jej zdania już nie słyszałam bo znalazłam się za owymi drzwiami, w sali egzaminacyjnej. Moim oczom ukazał się prawdziwy cud natury: olbrzymi, dostojny, czarny i wspaniale błyszczący…z daleka czułam jego ciepły zapach: intrygującą mieszankę szlachetnego drewniana i kurzu - był to fortepian. Pani egzaminator uderzyła delikatnie w klawisze. Dźwięk, który usłyszałam znałam bardzo dobrze, był dokładnie taki jak ten “zza firanek” w parku…coś wspaniałego! Poczułam, że właśnie się zakochałam, po raz pierwszy w życiu! Gdy kilka minut później, stajać z powrotem z mama przed panią dyrektor usłyszałam pytanie: “Kochanie, na jakim instrumencie chcesz grac?” Nie miałam najmniejszej wątpliwości: “Na fortepianie!” I tak rozpoczęła się moja muzyczna edukacja.

Kilka lat później z nutami pod pacha, nucąc pod nosem nowa sonatinę, którą właśnie ćwiczyłam przez cale popołudnie schodziłam lekkim krokiem za schodów mojej ukochanej szkoły muzycznej. Nagle otworzyły się drzwi jednej z klas i ukazała mi się uśmiechnięta buzia mojej koleżanki: “Ania, chodź! Coś Ci pokażę!” “Nie mam czasu, muszę iść na lekcje…” odkrzyknęłam. “No chodź! Na chwilkę!” nalegała dziewczyna. Dałam za wygrana. Zawróciłam by sprawdzić co takiego ekscytującego na mnie czeka za drzwiami klasy. Jeszcze zanim weszłam doszły do moich uszu fascynujące dźwięki! Był to flet, który moja koleżanka dostała w prezencie od rodziców i chciała koniecznie mi się pochwalić, że potrafi już zagrać pierwsza etiudę. Byłam zachwycona jej nowym instrumentem. Dźwięk był metaliczny lecz bardzo delikatny, subtelne wibracje wypełniały całą salę…to była moja nowa, druga miłość..!

Nie pamiętam dokładnie, w której to było klasie, ale z pewnością w licealnej, kiedy odkryłam moją wielka miłość do saksofonu. Stalo się to tym razem poza murami szkoły. Było to w klubie…zadymionym, hałaśliwym z wonią piwa unoszącą się w powietrzu. Zabrali mnie tam starsi znajomi. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że przewidziany jest tego wieczoru koncert jazzowy. Gdy weszliśmy do środka, przy scenie stał saksofonista przygotowujący się do występu. Wyciągał powolnymi ruchami saksofon z futerału, gdy my się rozglądaliśmy za wolnym stolikiem, a jeden z moich znajomych negocjował z kelnerką zezwolenie na mój pobyt w klubie mimo mojego młodego wówczas wieku. Gdy saksofonista dmuchnął w instrument wydobywający się dźwięk ściął mnie z nóg… był piękny! Matowy, dynamiczny, szmerowaty… wspaniały w swojej niedoskonałości. Nie przypominam sobie jak wyglądał owy saksofonista, według moich znajomych był bardzo przystojny, za to saksofon utkwił mi głęboko w sercu.

Tyle razy już zadawano mi pytanie, dlaczego ten a nie inny instrument. Zawsze mówię, że za każdym razem było to prawdziwe “coup de foudre” (z fr “cios pioruna”) że zaczyna się od zauroczenia a potem.. a potem to już jest dozgonna miłość..! Nie wyobrażam sobie życia bez moich instrumentów i bez muzyki, bo prawdziwa miłość nie rdzewieje! ;-)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz