środa, 15 lutego 2017

“B” z brzuszkiem w lewą stronę.

“Napisz ‘B’ …nie brzuszek w drugą stronę kochanie” Spojrzałam bezradnie na zabazgraną kartkę papieru. Obok fioletowej chmurki, zielonego zająca z czterema nogami i domku bez okien, ale za to z czerwoną palmą na dachu widniało dumnie moje “B”, z brzuszkiem w lewą stronę. Czyli w stronę babci, która stała obok, przy stole i lepiła moje ulubione leniwe pierogi. “Spróbuj jeszcze raz” ponaglała mnie mama. Mi się jednak już cierpliwość do “sztuki kaligraficznej” właśnie wyczerpała. Postanowiłam zdrapać się z kolan mamy, by usiąść bliżej babci i nadzorować bacznym okiem lepienie pierogów. “Daj jej już spokój, przecież jak na swój wiek swietnie sobie radzi. Zresztą ty też na początku pisałaś “B” w złą stronę” odpowiedziała mamie babcia, robiąc mi miejsce obok swojego stanowiska pracy.

Kilka lat pózniej, siedziałam 31 sierpnia przed otwartą szafą. Mój pełen podziwu wzrok był utkwiony w schowanym w szafie tornistrze. Do dziś dokładnie pamietam jak wyglądał: był pomarańczowo niebieski z komunistyczną wersją myszki Mickey na klapie. Mama nawoływała do mnie z pokoju obok, że czas juz spać, bo jutro pierwszy dzień szkoły i musze być wypoczęta. “No właśnie! To juz JUTRO !!!! Więc jak tu spać…” pomyślałam ogromnie podekscytowana. No i ten piękny tornister…tak nie moglam się doczekać by go wreszcie założyć na plecy i iść dzielnie do szkoły.

Pamietam jak dziś moje pierwsze zadanie domowe. Był to szlaczek !!! Pamiętacie szlaczki?? Uwielbiałam rysować. Byłam w tym mistrzem! Pani w szkole była zachwycona moimi szlaczkami, a ja byłam zachwycona szkołą. Pamietam moją pierwszą szkolną lekturę. Była to książka Romana Pisarski’ego pt. “O psie, który jeździł koleją”. Odkryłam moc pisanego słowa oraz to jak silnie ono działa na wyobraźnię. Pamietam jak bardzo płakałam gdy wierny Lampo zginął, ratując życie dziewczynce. Jaka dla mnie była to wielka niesprawiedliwość! Pamietam, że mama probowała mi tłumaczyć, że to tylko książka… Ale dla mnie, Lampo zginął naprawdę i było to dla mnie bardzo silne emocjonalnie przeżycie.
Pewnego dnia Pani zadała nam napisanie w domu kilka zdań, opis dowolnie wybranego filmu. Nie pamietam tytułu filmu, który wybrałam, wiem tylko, że główną bohaterką była Kasia. Wiec napisałam kilka zdań o przygodach Kasi i narysowałam Kasi portret pod moim pierwszym wypracowaniem. Gdy Pani następnego dnia oddała nam zeszyty, na moim wypracowaniu widniały liczne poprawki, wykonane bardzo nerwowym i pospiesznym charakterem pisma i do tego czerwonym długopisem. Na końcu można było przeczytać: “Podwyższyłam Ci ocenę za rysunek” . Nie wiedziałam za bardzo co to wszystko znaczy, ale miałam przeczucie, że nic dobrego. W domu mama się rozzłościła gdy zobaczyła mój zeszyt. “Dlaczego nie dałaś mi tego do sprawdzenia!? Porobiłaś mnóstwo głupich błędów! Następnym razem jeśli nie jesteś czegoś pewna lub czegoś nie umiesz to się zapytaj!” …no tak…problem w tym, że mi się wydawało, że właśnie umiem… “Masz natychmiast mi to poprawić!” dodała mama. Rzewne łzy zatapiały narysowana Kasie pod nieszczęsnym, moim pierwszym wypracowaniem. “Nie potrafię pisać, tylko rysować” stwierdziłam połykając zły. Spojrzałam na tekst, który miałam poprawić…ale im bardziej starałam się odczytać czerwone wzmianki na moim tekście, tym większy rósł mi mętlik w głowie. “Szkoda, że nie można tego wszystkiego po prostu narysować…” myślałam płacząc.

“Teraz poproszę wyjąć kartki i długopisy, będziemy pisać dyktando” dla mnie była to najgorsza wiadomość jaka mogłam usłyszeć. “Nasza Pani” od polskiego była w szkole ikoną. Bliska wieku emerytalnego, miała wysuszona fizjonomie, a zmęczenie latami nauki w szkole podstawowej wyostrzały jej surowe rysy twarzy. Przypominała mi Królowę Śniegu. Podczas dyktanda chodziła żołnierskim krokiem, z jednego końca sali na drugi, a jej krótkie ondulowane włosy zmieniały kolor od białego do niebieskiego i różowego, w zależności pod jaką lampą halogenową właśnie przechodziła. Każde zdanie wypowiadane surowym tonem wywoływało u mnie ciarki na plecach, a zmieniające się kolory włosów oratorki przyprawiały mnie o ból głowy. “Koniec! Asiu zbierz proszę kartki. A Korbinska do tablicy!” …tak..Pani od polskiego miała taki swoisty zwyczaj, że do dziewczynek zwracała się stonowanym głosem, wołając je po imieniu, a chłopców wywoływała złowieszczo nazwiskiem…chłopców…i mnie. Przyznam szczerze, że tablicy szkolnej się nie bałam…żadnej..z wyjątkiem tej w sali od polskiego…

Naukę w liceum rozpoczęłam z przekonaniem, że nie potrafię dobrze pisać. Moje wypracowania podobno przypominały rachunek matematyczny: były zbyt krótkie, zbyt zwięzłe. Miałam w tym czasie dość silną awersję do lektur. Czytałam dużo…ale nie zawsze to co trzeba. Wiec gdy trzeba było wyjaśnić “Co autor miał na myśli” …. ja z klucza nie wykazywałam specjalnego zainteresowania myślami autora …i traktowałam temat “po łebkach”. Zreszta moją zmorą były nie tylko “święte” myśli autorów, ale również same litery, które ZAWSZE jakąś niewyjaśnioną mocą, źle się układały. Albo jakieś brakło, albo się poprzestawiała jedna z drugą, albo bez wyraźnej przyczyny “ż” akurat na tą okazję wymieniało się z “rz”. Rodzice wysyłali mnie z jednych korepetycji na drugie. Werdykt był zawsze taki sam: “Ona zna ortografie, nie ma z tym problemu…ale gdy tylko przychodzi to pisania… jakaś magia sprawia, że robi błąd na błędzie.” Wiec rachunek był prosty: im krótsze wypracowanie napisze, im szybciej do sedna sprawy dotrę w tych moich wypocinach, tym mniej będzie szans na błędy. Do tego nie będę musiała się za długo zastanawiać nad “złotymi myślami zmarłego już dawno autora”, a zaoszczędzony czas będę mogła poświecić na grę na flecie. Co mi zdecydowanie lepiej wychodziło, niż wypisywanie peanów na cześć niedoczytanych książek.
Z rokiem maturalnym przyszedł bunt. Wypracowań trzeba było pisać coraz więcej, a ja miałam dosyć tych ciągłych katorg. Pewnego dnia złość tak się we mnie wzmogła, że napisałam: “nie zgadzam się z autorem” ….i stało się. Powstało moje pierwsze długie wypracowanie. Było mi wszystko jedno. Wszystko jedno jaką ocenę dostanę, wszystko jedno jakich liter zabraknie, wszystko jedno co wypada pisać , a czego nie. Gdy nauczycielka oddawała mi moja prace nawet na mnie nie spojrzała. “No tak…teraz to juz będzie tylko sąd ostateczny, do którego bede mogla się odwołać” pomyślałam. Otworzyłam zeszyt: “dobry + ”. Nie wierzyłam własnym oczom! To była moja najlepsza ocena z polskiego od lat. Od tego dnia, pisałam co chciałam, odwoływałam się do książek, które nie występowały w spisie lektur. Wymyślałam teorie, broniłam ich, odrzucałam…bawiłam się. Pewnego dnia usłyszałam od nauczycielki: ten Twój styl to taki “dziennikarski”. “Ten mój styl” pomyślałam z rozbawieniem. Ten “mój styl” to był według mnie “styl na przeżycie” i zdanie dobrze matury. Maturę zdałam bez problemu. Ale nadal uważałam, jeszcze przez wiele wiele lat, że nie potrafię pisać…i że łatwiej mi jest coś zagrać…albo narysować…



1 komentarz: