Gdy ostatnio wróciłam z Casablanki w Maroku, znajoma mnie zapytała jak było i czy
nie czułam się nieswojo w tak obcej nam kulturze. Spojrzałam na nią ze zdziwieniem i oświadczyłam jej, że absolutnie nie, że oczywiście Afryka północna ma inne obyczaje i jest to nawet bardzo interesujące, zwiedzać kraje, poznawać tam mieszkających ludzi. “Ach no tak, Ty to tyle zwiedzasz, że pewnie nigdy nie czujesz się nieswojo..!” dodała moja znajoma z rozbawieniem.
Wracając po spotkaniu do domu, całą drogę zastanawiałam się czy i gdzie faktycznie zdarzyło mi się czuć trochę nieswojo… Pierwsze co przyszło mi na myśl to Australia, pierwszy spacer po Sydney i spotkanie z tamtejszymi ptakami, odpowiednikami naszych gołębi, które chodziły na długich patyczkowatych nogach i rozdziobywały trawę długimi około piętnastocentymetrowymi, łukowatymi dziobami… Pamiętam, że jeden taki do mnie podszedł, gdy siedziałam na trawie jedząc moja popołudniowa kanapkę. Musze szczerze przyznać, że czułam się wtedy troszkę nieswojo…gdy łypał na mnie oczami i klapał swoim zadartym dziobem kilka centymetrów od mojej dłoni. Zaczęłam się wtedy rozglądać nerwowo dookoła, obserwując siedzących kilka metrów dalej grupki rozbawionych młodych ludzi, którzy zupełnie nie zwracali uwagi na przechadzające się wśród nich dziobate ptaszyska… Zaśmiałam się pod nosem na to zabawne australijskie wspomnienie… na wspomnienie połowy mojej kanapki, którą w Sydney z żalem poświeciłam ofiarując mojemu dziobatemu oprawcy, by się zajął czymś innym niż moja osoba…
Ale czy czułam się kiedyś naprawdę nieswojo wśród ludzi? Wyobcowana? Nie na swoim miejscu? Jakbym była porzucona w innym obcym mi świecie…?
Tak faktycznie, pamiętam…. Kilka lat temu grałam dwa koncerty na imprezie prywatnej dla bardzo bogatego angielskiego biznesmena mieszkającego Dubaju. Pierwszy koncert był zorganizowany w wielkiej willi z basenem na Majorce, z okazji czyiś urodzin… Czyiś bo nigdy się nie dowiedziałam kto był solenizantem, gdyż goście owego bogatego pana byli, że tak powiem… na tyle ekscentryczni, że nie do ogarnięcia.. W każdym razie impreza była zorganizowana na cześć jednej z zaproszonych osób. Gdy dotarliśmy na miejsce by ustawić sprzęt i zrobić próbę dźwięku przywitał nas tłum rozbawionych, stosunkowo młodych ludzi. Podszedł do nas wysportowany trzydziestolatek Michael i wytłumaczył nam, że on zajmuje się organizacja i ma nadzieje, że wszystko się pięknie uda i że wszyscy będziemy dobrze się bawić, bo bawić się TRZEBA… Uśmiechnął się szeroko, zaproponował nam drinka, zawołał kelnera po czym udał się na taras by dołączyć do grona rozbawionych długonogich niewiast, które przpominały top modelki…
Zaczęliśmy grać dosyć późno, gdy goście już byli bardzo rozbawieni i po konsumpcji dość znacznej ilości szampana. Niespełna po kilku minutach koncertu jeden z zaproszonych młodzieńców postanowił zrzucić z siebie ubranie i nago wskoczyć do basenu, oczywiście z butelka szampana w ręku i wciągając za sobą przypadkowo stojąca koło niego niewiastę. Bardzo spodobało to się innym gościom, którzy zaczęli kolejno zrzucać z siebie ubrania i wskakiwać do wody… Spojrzałam rozbawiona na gitarzystkę, która stała obok mnie na scenie.. po chwili usłyszałam krzyk jednego z mężczyzn w basenie: “Hej! Mam super pomysł! Wrzućmy do basenu saksofonistkę! Jak myślicie? Saksofon pływa? Sprawdzimy będzie zabawnie!!”. Moja znajoma spojrzała na mnie z powątpiewaniem: “Chyba sobie na to nie pozwolą…” Wycedziła przez zęby, a na jej twarzy pojawiło się zmieszanie.. Dopiero wtedy zauważyłam trzech mężczyzn zmierzających w moim kierunku, a reszta gości motywowała ich zamiary przekrzykując się nawzajem: “O! Świetnie! Wrzucimy saksofonistkę do basenu…by zobaczyć czy saksofon pływa w wodzie”. Zastygłam w panice…z drugiego końca sceny wokalistka zaczęła machać do mnie i krzyczeć: “Uciekaj! Do kuchni najbliżej! Tam są drzwi!!!” Nie długo się zastanawiałam, rzuciłam mikrofon i pobiegłam do kuchni. Kelner zamknął za mną drzwi i oświadczył “No…to chyba jak dla Ciebie koncert się skończył, bo oni Ci tego nie zapomną i gdy tyko wyjdziesz będą znów Cie gonić…Chyba sobie Ciebie dziś upatrzyli.” I tak faktycznie było… Towarzystwo solenizanta było nieokiełznane.. Dla mnie koncert był zakończony, tylko przez okno patrzyłam znużona na moich kolegów muzyków grających na scenie i na basen, w którym odbywała się bardzo szalona impreza.
Na drugi dzień mieliśmy udać się z cala gromadą na Sardynie i zagrać wieczorem koncert na jachcie. Nie wiedzieliśmy jak i kiedy się tam udamy. Michael organizator chodził od rana z telefonem przy uchu dookoła basenu, w którym były potopione pełne jeszcze butelki szampana…pozostałość po nocnej zabawie. Goście leniwie wychodzili na poranne słońce, niektórzy odsypiali kaca na leżakach, a my pływaliśmy sobie w basenie, miedzy potopionymi butelkami szampana. Wpatrywaliśmy się w Michael’a, tylko on wiedział jak się dostaniemy na Sardynie. W końcu oświadczył z uśmiechem: “Jest ok! znaleźliśmy trzeci wolny samolot, zbieramy się! Wyjazd na lotnisko za 5 minut!” ..”Trzeci Samolot..?” pomyślałam ze zdziwieniem…
Jak się na lotnisku okazało, chodziło o trzeciego jet’a, bo tylko tak właśnie mieliśmy szanse dotrzeć na czas na następną imprezę. Wiec cała ferajna została zapakowana w trzy prywatne jety. Na lotnisku przeszliśmy przez kontrole …bez kontroli…bo Michael oznajmił celnikom oschle, że “nam się spieszy” na co nikt nie zaprotestował, nikt nie zapytał nas o paszport czy jakikolwiek dokument. Ominęliśmy kolejkę, bramki bezpieczeństwa i już po kilku minutach siedzieliśmy w samolocie, na skórzanych kanapach, każdy z kieliszkiem szampana w ręku. Gdy tylko samolot oderwał się od ziemi Michael włączył głośną muzykę i oznajmił, że teraz trzeba się bawić…TRZEBA, bo nie mamy zapominać, że po to TU jesteśmy…i jeśli się komuś niepodobna, to może wracać do domu… W tym momencie jak za dotknięciem magicznej różdżki wszyscy zaczęli się do siebie uśmiechać, jakby chcieli udowodnić jeden drugiemu, że się świetnie bawią… Gdzie nie spojrzałam napotykałam wymuszony entuzjazm, sztuczny uśmiech, ale ten cały brak autentyczności zdawał się to nikomu nie przeszkadzać… Z upływem czasu i litrów szampana, towarzystwo znów się rozkręcało i wymyślało coraz to nowe i dziwniejsze rozrywki by umilić sobie podroż i by świetnie się “bawić”…na cale szczęście tym razem ich pomysły nie miały z moja osoba nic wspólnego.. “Bardzo to dziwne przedstawienie” pomyślałam sobie …”tragikomedia…”… poczułam się bardzo nieswojo…miałam ochotę wracać do domu..
Koncert na jachcie udał się świetnie, ale ja już miałam dosyć, marzyłam o powrocie do Paryża, do normalnych ludzi, z normalnymi wyrazami twarzy, z którymi można normalnie porozmawiać. Miałam już dosyć tych pustych konwersacji, wymuszonej radości. Miałam wrażenie, że jestem uwieziona w jakimś nierealnym świecie, świecie wiecznej zabawy, bez granic, gdzie można wszystko, ale tylko pod warunkiem, że będzie bawić to “Pana”….”Pana” który ma pieniądze, “Pana” który za to wszystko płaci…wiec każdy starał się być “śmieszniejszy” “fajniejszy” “bardziej szalony” “pomysłowy”…”gotowy na wszystko” …jak każdy zawodowy błazen… Tak, miałam wrażenie, że jestem otoczona przez błaznów, pięknych, młodych…którzy spędzali swoje życie na jeżdżeniu za bogatym młodym biznesmenem i bawieniem go, gdy tylko miał on na to ochotę. W zamian korzystali z jego pieniędzy, no bo oczywiście wszytko odbywało się na jego koszt.
Na drugi dzień rano gdy czekałam na transfer na lotnisko, z biletem do Paryża w ręku Michael przyszedł do mnie z propozycja, że jeśli chce to mogę z nimi jeszcze zostać, że wypływają za godzinę na Sycylię i jeśli ktokolwiek z naszej grupy ma ochotę z nimi podróżować to nie ma sprawy, że to na ich koszt i zaczął mi opowiadać gdzie oni jeszcze maja zamiar jechać i gdzie będą się świetnie bawić. Ale ja już go nawet nie słuchałam, wiedziałam, że za kilka godzin wreszcie będę siedzieć z dobra książką w ręku w moim malutkim skromnym mieszkanku w Paryżu i ta myśl malowała uśmiech na mojej twarzy…pierwszy raz od trzech dni uśmiechałam się swobodnie i z lekkim sercem.