czwartek, 26 lutego 2015

"Marzenia, czyli dzień jak co dzień"

Rano, nie za wcześnie…bo gdy się chodzi o godzinie trzeciej w nocy spać, to raczej się o siódmej niestety nie wstaje….ale mimo wszystko, był nadal jeszcze poranek; usiadłam z kawą w fotelu i włączyłam komputer. Pierwszy odruch - szybki wgląd do kalendarza, by sobie przypomnieć plan na najbliższe dni. Bez kalendarza ani rusz, tak to jest z wolnymi zawodami, planu tygodnia nie da się zapamiętać. Wiedziałam, że mam w południe jakaś próbę, tylko nie bardzo pamiętałam gdzie. Według kalendarza próba została zaplanowana w studiu w północnej dzielnicy Paryża. Westchnęłam i wstałam z fotela udając się do kuchni po dodatkową porcję kawy.. Nigdy nie lubiłam tego studia. Sprzęt zawsze był w niezbyt dobrym stanie, studio małe wiec ciasne… Pamiętałam jak  na ostatniej próbie tam, walczyłam z kablem od mikrofonu, który miał poluzowaną wtyczkę i do tego regularnie się obsuwał ze statywu… W głowie roiło mi się od powodów dla których nigdy, przenigdy bym tam nie odbyła próby, gdyby to ode mnie zależało.
Wróciłam z nową porcją kawy do mojego fotela i kalendarza, by przestudiować do końca dzisiejszy rozkład zajęć. Okazało się, ze po próbie idę na yoge. Informacja ta wywołała uśmiech na mojej twarzy, bo po podróży którą odbyłam dzień wcześniej strasznie bolały mnie plecy, a na taki ból pleców nie ma nic lepszego niż seans yogi! Pamiętałam, że już siedząc w samolocie w drodze powrotnej do Paryża czułam ból w karku…ale nic w tym dziwnego. W niewiele ponad 24 godziny odbyłam dwa loty, każdy prawie czterogodzinny, do tego dwie zarwane noce, bo wylot na koncert był o szóstej rano, wiec na lotnisku trzeba było być o czwartej. Koncert graliśmy późno wieczorem i lot do Paryża następnego dnia też był około szóstej, a po powrocie, prosto z lotniska pojechałam do studia nagrać kilka ścieżek dla znajomego, który wydawał swoja płytę… Do domu wróciłam w nocy, o trzeciej…no i po kilku godzinach snu piłam właśnie tę kawę, w fotelu, rozmyślając nad marnym wyborem studia na próbę, a ból pleców nie pomagał mi w zbyt optymistycznym widzeniu świata…. Zerknęłam na saksofon, który leżał pod fotelem, dokładnie tam gdzie go zostawiłam wracając wyczerpana do domu. Z kieszeni futerału wystawał paszport i karta pokładowa… Pomyślałam sobie, ze yoga zdecydowanie ratuje mój dzień.

Spojrzałam z powrotem w kalendarz…po seansie yogi nic…pusto. Pomyślałam, że to świetnie się składa, bo miałam osiem piosenek do nauczenia się na koncert, który grałam następnego dnia, a jeszcze do nich nawet nie zajrzałam… Planowałam się ich uczyć w samolocie, ale nic z tego nie wyszło. Byłam za bardzo zmęczona i do tego gitarzysta z grupy, obok którego siedziałam, podczas całego lotu użalał mi się nad swoim losem. Kilka dni wcześniej rozstał się ze swoja dziewczyną, ‘naj-prze-pię-kniej-szą’, jak to mnie przekonywał i najukochańszą, śliczną brunetką… Starałam się go po przyjacielsku wysłuchiwać i dawać mu rady, ale miałam problem ze skupieniem się, gdyż moje myśli uporczywie wracały do długonogiej blondynki, która go odprowadziła rano na lotnisko i całowała ogniście na pożegnanie, mimo, że lecieliśmy tylko na jeden dzień… Ale cóż, postanowiłam nie wspominać o blondynce i wysłuchać pokornie jego żalenia się na temat brunetki, bez zbędnych pytań, które mogłyby, nie daj Boże, skomplikować konwersację…

Uśmiechnęłam się z pobłażaniem na wspomnienie mojego kumpla i jego rozterek sercowych. Wstałam z fotela i podeszłam do okna by ocenić Paryska pogodę - padało. Kto by pomyślał, że  jeszcze kilka godzin temu patrzyłam przez okno hotelowe na rozżarzone słońcem ulice… miałam wtedy ochotę iść na spacer… ale nie było na to czasu, bo trzeba było przygotować się do koncertu…
Stwierdziłam ze smutkiem, że na słońce w Paryżu trzeba będzie jeszcze trochę poczekać i zajrzałam do szafy… Po krótkim namyśle uznałam, że Paryska pogoda usprawiedliwi dziś wełniany sweter i kalosze, w końcu szłam tylko na próbę, i do tego w tym paskudnym podziemnym studio, żaden tam szyk.

Zaczęłam pakować nuty, instrumenty, mikrofony to dużej torby, wszystko co miało mi być potrzebne w studio. Torba wydawała się trzy razy cięższa niż zazwyczaj - to zmęczenie…i ten ból pleców - pomyślałam sobie. Kocham ten zawód, ale czasem, nawet największa pasja możne męczyć…

Pamiętam gdy byłam młodą nastolatką, uczyłam się wtedy grac na flecie, tata mnie zabrał na koncert Genesis w Katowicach. To był dla mnie przełom! Stałam i patrzyłam na scenę jak zahipnotyzowana…jedyne co miałam w głowie to to, że ‘ja też chce tak na takiej scenie grać!’ Fascynowało mnie w tamtym momencie wszystko: muzyka, światła, ogrom sceny, całej w kablach, statywach, wzmacniaczach…pożerałam wszystko wzrokiem…..’ja też tak chcę!’ - myślałam sobie. To wtedy zrozumiałam, że muzyka poważna jednak chyba nie jest moim przeznaczeniem.. Od tego momentu zaczęły fascynować mnie sceny ze sprzętem nagłaśniającym, studia nagrań, prób….marzyłam o tych miejscach, chciałam w nich spędzać czas, chciałam w nich grać. Dziś już mnie aż tak nie fascynują, dziś to już mi spowszedniało… Kiedyś, gdy widziałam kabel podłączony do wzmacniacza byłam zachwycona, dziś częściej narzekam, że wzmacniacz słaby, albo kabel poluzowany… Kiedyś gdy widziałam samolot w powietrzu marzyłam by się w nim znaleźć…dziś marzę by gitarzysta wreszcie zasnął, a podroż minęła szybciej…

Czy to oznacza, że moje młodzieńcze marzenia były naiwne? Że nie warto jest marzyc…? Myślę, że nie… Ja wierze w marzenia! Marzenia są niezbędne, są to nasze drogowskazy. Prowadzą nas przez życie, wyznaczają nasze cele, pomagają je osiągnąć. Moje młodzieńcze marzenia spełniłam, ale dzisiaj mam już nowe, które dają mi siłę stawiać czoła codziennym przeciwieństwom losu. Bez tych młodzieńczych marzeń, nie byłoby mnie tu gdzie dziś jestem, ani tam gdzie będę jutro… Wszystko co niezwykle, wspaniale, niesamowite, śmiałe, szalone rodzi się z marzeń. A że natura ludzka dąży do doskonałości, każde spełnione marzenie rodzi nowe, piękniejsze, odważniejsze, które znów nas pcha do przodu i sprawia, że życie ma sens.

Istnieje wiele teorii na temat początku wszechświata, niektórzy uważają, że na początku nie było nic…ja myślę, że na początku było marzenie!




środa, 25 lutego 2015

"Les rêves, ou un jour comme tous les jours"

La matinée est déjà bien avancée... En effet lorsque l’on va se coucher à trois heures, il y a malheureusement peu de chances de se lever à sept heures… Je me suis assise dans mon fauteuil avec mon café et j’ai allumé l’ordinateur. Premier réflexe, vérifier le planning des jours à venir en jetant un œil à l’agenda. Sans ce dernier, il ne faut même pas espérer faire quoi que ce soit. Ainsi vont les professions libérales, impossible de se souvenir du programme de la semaine. C’est donc après consultation de mon agenda que j’ai su que la répétition de cette après-midi était prévue dans un studio se trouvant dans le nord de Paris. J’ai soupiré et suis allée me faire un autre café. Je n’ai jamais aimé ce studio. En plus du fait que le matériel n’est pas en très bon état, le studio lui-même est petit et on y est donc à l’étroit. Je me souviens lors de ma dernière répétition là-bas, avoir été obligée de lutter contre le câble du micro dont la prise était desserrée et qui n’arrêtait pas de glisser de son support. J’avais en tête un nombre incalculable de raisons pour lesquelles jamais, au grand jamais, je ne ferais plus de répètes là-bas si seulement ça dépendait de moi.

C’est armée de mon second café que je me suis à nouveau installée dans mon fauteuil et que j’ai repris mon agenda pour vérifier la totalité du programme de la journée. J’avais une séance de yoga après la répétition. Un sourire est apparu sur mon visage en voyant cela, car suite au voyage de la veille (pour donner un concert), mon dos me torturait horriblement et il n’y a rien de mieux contre cela qu’une bonne séance de yoga! Je me souviens que j’avais déjà mal dans l’avion qui nous ramenait à Paris. Rien d’étonnant à cela. J’avais, en un peu plus de 24 heures, pris deux vols de presque quatre heures chacun. Il faut ajouter à cela deux nuits très courtes. En effet le premier vol était à six heures et il fallait donc être à l’aéroport à quatre heures. Le concert avait lieu tard le soir et le vol de retour pour Paris était également à six heures du matin. J’étais, après l’atterrissage, directement partie enregistrer quelques pistes en studio pour un ami qui sortait son album et, lorsque j’étais enfin rentrée chez moi, il était déjà trois heures du matin... C’est donc à la suite de ces quelques heures de sommeil que je bois ce café, dans ce fauteuil, réfléchissant au choix limité de studio pour cette répète, le mal de dos ne m’aidant absolument pas à voir le monde de manière optimiste… J’ai regardé mon saxophone, qui était posé sous le fauteuil, à l’endroit où je l’avais laissé lorsque je suis rentrée épuisée. J’ai vu mon passeport et ma carte d’embarquement dépassant de la poche de l’étui. Je me suis alors dis que le yoga sauvait vraiment ma journée.

J’ai regardé à nouveau mon agenda. Après la séance yoga... rien... vide. J’ai pensé alors que ça tombait bien puisque j’avais huit chansons à apprendre pour un concert que j’allais donner le jour suivant et que je n’y avais même pas encore jeté un  d’œil. J’avais prévu de les apprendre dans l’avion  mais, étant tellement fatiguée et le guitariste du groupe à côté duquel j’étais assise n’arrêtant pas de s’apitoyer sur son sort, cela n’a rien donné. Il s’était séparé de sa copine quelques jours plus tôt, „la plus belle”, comme il tentait de m’en convaincre, et la plus adorable petite brune qui soit. J’essayais amicalement de l’écouter et lui donner des conseils mais j’avais un problème de concentration car mes pensées retournaient invariablement vers la blonde aux longues jambes qui l’avait accompagné ce matin-là à l’aéroport et langoureusement embrassé au moment de se quitter, bien que nous ne partions que pour une journée. Mais soit, j’ai décidé de ne pas parler de la blonde et de l’écouter sagement raconter sa tristesse à propose de la brune, sans poser de questions qui pourraient, dieu m’en préserve, compliquer la conversation.

(la traduction du polonais par Rafal Rogalski) 





sobota, 21 lutego 2015

“Marianne” cz.2 - “Bez pracy, nie ma kołaczy…”

Gdy tylko dostałam mój pierwszy, wymarzony i długo oczekiwany list z “Marianną’ biegiem udałam się do urzędu po odbiór mojej pierwszej “karty pobytu”. Bardzo mi się spieszyło by uregulować wszystkie sprawy administracyjne, gdyż ze względu na moja sytuacje finansowa, by móc kontynuować studia w Paryżu, konieczne dla mnie było podjecie jakiejkolwiek studenckiej pracy…i to szybko… Po godzinach oczekiwania na moja kolej, znalazłam się znów na krzesełku przy stole zasłanym zielonym obrusem. Pan urzędnik po złożeniu kilku podpisów na rożnych enigmatycznych zaświadczeniach podał mi wreszcie plastikowa kartę, byłam zachwycona! Z przodu widniało moje zdjęcie, imię i nazwisko, paryski adres, numer identyfikacyjny. Wstałam od stołu i z uśmiechem pożegnałam Pana urzędnika ‘Merci, au revoir’ (‘Dziękuje, do zobaczenia’). Do zobaczenia ‘za rok’ pomyślałam sobie. Wychodząc z urzędu, nadal podziwiałam moja nowa kartę. Z tyłu widniało, że wydana w Paryżu, że na rok…mój wzrok nagle utknął na napisanych grubym, złowieszczym drukiem, lekko ukosem, słowach : “ce titre n'autorise pas à travailler” …nie rozumiałam o co chodzi, jedno co było dla mnie jasne to to, ze słowo ‘travailler’ oznacza pracować… Miałam złe przeczucia, więc udałam się prosto do ambasady polskiej by się czegoś więcej na temat mojej karty dowiedzieć.

Pani w ambasadzie mi oświadczyła, że karta którą dostałam nie daje mi prawa wykonywania jakiejkolwiek pracy we Francji. Byłam załamana, miałam wrażenie, że te wszystkie dni spędzone na walkach z prefekturą były na marne… Pani z ambasady ‘w ramach pocieszenia’ wręczyła mi kilkanaście adresów, rożnych urzędów w Paryżu, gdzie według niej, czegoś może się na temat pracy studenckiej dowiem… Po niezwykle aktywnym zwiedzaniu owych rządowych instytucji, po licznych dialogach często przypominających bardziej pantomimę niż klasyczną wymianę zdań (w związku z nieszczenną barierą językowa) wreszcie udało mi się wyjaśnić dlaczego moja ukochana karta pobytu nie daje mi prawa do pracy. Otóż okazało się, iż pobyt pobytem, studia studiami, a praca to zupełnie inna bajka, zupełnie inny urząd i zupełnie w związku z tym inna karta. Okazało się również, że pierwszym warunkiem otrzymania owej magicznej karty jest.. znalezienie pracy…

Myślę, że nie trzeba tłumaczyć, iż znalezienie pracy bez posiadania autoryzacji do podjęcia owej pracy nie jest łatwym zadaniem i trochę graniczy z cudem… Wydrukowałam kilkadziesiąt cv i poszłam szukać właśnie jakiegoś takiego cudotwórcy, który gotów będzie dać kontrakt polskiej studentce, nie mówiącej słowa po francusku, która tak naprawdę nie wiadomo, czy pozwolenie od rządu na te pracę dostanie… Pomyślałam, że najłatwiej mi będzie znaleźć coś w dzielnicach gdzie przewija się dużo turystów i osoby ich obsługujące muszą się z klientami porozumiewać po angielsku częściej niż po francusku. Niestety fakt, że nie posiadałam pozwolenia na prace odstraszał wszystkich potencjalnych pracodawców.. Często słuchałam tłumaczeń, że oni nie mogą podejmować ryzyka, że przecież nie wiadomo czy i kiedy to pozwolenia dostane, bo przecież z urzędami to nigdy nic nie wiadomo, że niektórzy miesiącami czekają na odpowiedz…do tego nie raz jak się okazuje negatywną..

Po kilku dniach nieudanych poszukiwań zatrzymałam się w barze niedaleko mojego ówczesnego miejsca zamieszkania. Bar był prawie pusty, ze względu na wczesna jeszcze porę. Zza baru powitam mnie z uśmiechem młody anglik: ‘Hi girl, how are you doing?’ (‘Czesc! jak sie masz?’) Odpowiedziałam, ze spoko i zaczęłam wygrzebywać z dna torebki jedno z ostatnich, trochę wymiętych już cv. ‘Szukacie kogoś do pracy?’ Spojrzał na moje cv i zadał, jak wszyscy przedtem stresujące mnie pytanie: ‘Masz pozwolenie o prace?’ ‘Nie..’ odparłam z uśmiechem, przyjmując wyćwiczona już, dobra minę do zlej gry i dodałam prędko ‘..ale będę składać, bo jako studentka mam prawo do pracy na pól etatu…’ Uśmiechnął się lekko ‘Tak, tak dobrze znam te historie..chcesz piwo? Stawiam…mam na imię David’ Stwierdziłam, że co mi tam i tak już dziś dalej nie będę pracy szukać po ze zmęczenia i głodu padam z nóg. Dostałam postawny kufel jakiegoś dziwnie ‘brązowawego' piwa. Nagle obok mnie pojawiła się kelnerka: ‘Cześć! Jak się masz? Szukasz pracy?’ Ledwo co zrozumiałam jej pytanie, miała bardzo mocny irlandzki akcent. ‘Tak…’ nie zdążyłam skończyć się tłumaczyć gdy David wetknął ‘tak studentka, bez pozwolenia na prace…i nie mówi po francusku.’ ‘Ach ok..’ westchnęła kelnerka.. ‘tu takich jak Ty przychodzi wiele, biedna to się nachodziłaś co?’ Opowiedziałam im moja historie, co studiuje, skąd jestem, jak się naczekałam w prefekturze, jak się nachodziłam za praca..i że jutro dalej będę chodzić..bo muszę koniecznie coś znaleźć. ‘Tak, znam wiele podobnych historii’ podsumował mnie David ‘my tu wielu studentów zatrudniamy, fajna dzięki temu tu u nas atmosfera, no wiesz…angielski pub…sami piwo swoje warzymy w piwnicy. No właśnie a te co pijesz, jak Ci smakuje?’  …zawahałam się z odpowiedzią.. ‘brązowawa ciecz’ w moim kuflu była po prostu nieziemsko obrzydliwa…po krótkim namyśle, stwierdziłam, ze nie mam siły kłamać: ‘No…nie bardzo mi smakuje…jest trochę paskudne…’ Moich interlokutorów zatkało, spojrzeli na siebie po czym wybuchnęli śmiechem: ‘No nieźle, chcesz tu pracować a tak krytykujesz nasz firmowy produkt?!’ David palcem wskazał na witrynę baru…ujrzałam na niej olbrzymi rysunek żaby trzymającej kufel wypełniony ‘brązowawym' piwem. ‘Kurcze..’ pomyślałam ‘…że ja tego wcześniej nie zauważyłam…firmowe piwo…’ Kelnerka była ubawiona do łez ‘Mam na imię Jane, jestem managerem baru.. Nie jesteś głodna? Przyniosę Ci trochę frytek z kuchni, a David wystawi Ci Twoja umowę, rozpoczniesz prace gdy tylko dostaniesz pozwolenie’  Zaczęło mi się kręcić w głowie..nie byłam pewna czy to od tego trefnego piwa czy możne z emocji, że moje poszukiwania pierwszego kontraktu się wreszcie skończyły.. Dwóch rzeczy byłam pewna: uczucia napływu wielkiej i wdzięcznej miłości do moich zbawicieli-anglików oraz nadziei, że wkrótce otrzymam kolejny list z ‘Marianną’..tym razem z pozwoleniem o prace…no i dalej będzie już z górki!






‘Marianne’ chapitre 2 – "Celui qui laboure le champ, apprécie la récolte "

Dès que j’ai reçu mon premier courrier  avec la ‘Marianne’, si attendu,  j’ai couru pour aller  récupérer mon titre de séjour. J’étais très pressée de mettre fin à tous mes problèmes administratifs, et surtout j’avais besoin de trouver un travail très vite, vu ma situation financière, c’était indispensable pour pouvoir continuer mes études en France. Après quelques heures d’attente je me suis retrouvée assise face à la même commission installée sur un bureau recouvert d'une nappe verte. Un monsieur a déposé quelques signatures par ci et là, Puis m’a remis ma carte. J’étais aux anges !  Il y avait ma photo, mon nom, mon adresse dessus. Quelle joie ! Quel bonheur ! En me levant, très contente j’ai dit ‘Merci, au revoir !’ et dans ma tête j’ai ajouté : ‘à l’année prochaine’. En sortant du bâtiment je n’arrêtais pas de la regarder,  relire les informations qui étaient dessus : la date de validité, lieu de délivrance, ….et mon regard s’est arrêté sur la phrase écrite en italique  ‘Ce titre n’autorise pas à travailler’, ça veut dire quoi ? le seul mot que j’ai compris c’était ‘travailler’. Ayant de mauvais pressentiments j’ai décidé d’aller à l’Ambassade  de Pologne pour savoir ce que cela signifiait.
Une gentille femme à l’Ambassade m’a annoncé que la carte que je venais de recevoir ne donnait  pas le droit de travailler en France! J’étais accablée,  cela voulait dire que les heures  passées dans les files d’attente  étaient pour rien. Pour m’encourager,  la gentille femme m’a donné plusieurs adresses où je pourrais avoir des renseignements, comment trouver un job étudiant. Désespérée j’ai tout de suite commencé à chercher les adresses indiquées et surtout j’avais besoin de comprendre pourquoi ma carte ne m’autorisait pas à travailler. Après plusieurs visites dans les instituts étudiants j’ai appris (avec beaucoup de mal à cause de mon français qui laissait à désirer) que mon titre de séjour étudiant et ma carte étudiant ne suffisaient pas pour travailler, il fallait aussi le permis de travail, mais pour avoir le permis de travail il fallait d’abord … trouver un travail.
Je crois qu’il est inutile de dire que trouver un travail pour un étranger sans autorisation de travailler était quasi impossible. J’ai quand même imprimé quelques dizaines de cv et j’ai commencé ma prospection du marché du travail espérant trouver quelqu’un au grand cœur, qui embaucherait une étudiante polonaise qui ne maitrisait pas le français et qui ne savait pas encore si l’Etat allait lui accorder le droit de travailler.  J’ai visé les bars et les restos dans des quartiers touristiques en pensant qu’ils seraient moins exigeants au niveau du français et que ma bonne connaissance d’anglais suffirait pour communiquer avec des clients étrangers. Malheureusement cela ne suffisait pas, le fait que je n’avais pas mon permis de travail faisait peur aux potentiels employeurs. Ils expliquaient que la procédure d’obtention du permis est longue et donnait pas de garanti d’avoir une réponse favorable de la part de l’administration française. Ils ne voulaient pas de moi…

Après plusieurs jours de recherches infructueuses, je suis entrée dans un bar situé pas loin de chez moi. Il était tôt  alors c’était quasi vide. ‘Hi girl, how are you doing’- m’a salué en anglais le garçon qui était derrière le bar. OK- j’ai répondu. J’ai sortie du sac un de mes derniers cv, qui étaient déjà un peu froissé et j’ai demandé s’il n’avait pas besoin d’une serveuse. Il a pris mon cv et a posé la question qui depuis que j’ai commencé ma recherche, terminait la conversation,  si j’avais mon permis de travail. En faisant un bonne mine  j’ai dit que non, mais j’allais faire ma demande très prochainement et qu’il n’y aurait pas de problème parce que en tant qu’étudiant j’avais droits de travailler à mi-temps. Je connais ces histoires. Je m’appelle David, tu veux une bière?  c’est moi qui offre’ il a demandé en souriant.  Je me suis rendu compte que j’étais déjà fatiguée, que j’avais trop faim et plus envie de continuer ma recherche ce jour, alors j’ai accepté son invitation. Il a posé devant moi un grand verre de bière étrangement brune. Soudain, une serveuse est apparue à côté de moi : ‘Salut, ça va ? Tu cherches du travail ?’ J’ai à peine compris sa question à cause de son accent irlandais très fort. J’ai répondu que oui et David a ajouté tout de suite que j’étais étudiante, sans permis de travail et que je ne parlais pas français. ‘Il y a beaucoup de gens comme toi qui viennent ici. Pauvre de toi, tu as dû ramer..a dit Jane dans un soupir. Je leur ai parlé un peu de moi, pourquoi je suis venue à Paris, j’ai raconté mes aventures avec la préfecture, les heures que j’ai passées à trouver un job, et que j’allais continuer demain parce que je devais impérativement trouver quelque chose. Quand j’ai terminé mon histoire David a repris la parole : ‘on connait les problèmes des étudiants étrangers, on en embauche beaucoup,  c’est pour ça qu’on a  une ambiance très cool, tu sais, c’est un pub anglais, on brasse notre propre bière.  Et la bière que tu bois  tu la trouve comment ?‘ Hmm, je ne savais pas quoi répondre parce que le liquide brun dans mon verre n’était pas bon du tout ! Mais j’étais trop fatiguée pour mentir : ‘Je n’aime pas trop. Elle est … un peu …horrible’. Ils se sont regardés étonnés et ont éclaté de rire. ‘Tu veux travailler ici et tu critiques la bière brassée par nous-mêmes ? a dis David et m’a montré une grosse grenouille avec la même bière que la mienne dessinées sur la vitre du bar. Mince, pourquoi je n’ai pas vu ça avant ? la serveuse était morte de rire : ‘Je suis Jane, le manager du bar. Tu dois avoir faim. Je vais t’apporter des frites. David s’occupera de ton contrat de travail, tu pourras commencer dès que tu auras ton autorisation de travail.’  Je n’en  croyais pas mes oreilles ! J’ai senti ma tête tourner , je ne savais pas si c’était à cause de la bière ou de l'émotions à l'idée que mes recherches de mon premier travail étaient terminées, mais deux choses étaient sûres : que j’aimais mes sauveurs d’un amour fou et que bientôt j’allais recevoir un courrier avec la ‘Marianne’, mais cette fois avec mon permis de travail …et que maintenant tout allait être plus simple !

(la traduction de polonais par Justyna Czapnik)   
 


wtorek, 17 lutego 2015

‘Marianne' (v fr)

Ce matin, j'ai trouvé une enveloppe avec la 'Marianne' dans le coin, sans émotions, je me suis dit : hmm, encore "la France" qui m'écrit...' Après l'avoir ouverte, j'ai constaté que c'était une amende pour stationnement. Le courrier avec la Marianne ne présage pas de messages très émotionnants, le plus souvent, il s'agit d'une amende, impôts, etc. Mais ce n'était pas le cas avant...

Il y a quelques années, je vérifiais ma boite aux lettres plusieurs fois par jour en attendant LE courrier avec la Marianne. Et quand ce fameux courrier était  entre mes mains je tremblais d'émotions.... Au début de mon séjour en France, mon avenir ici était incertain. Bien que la Pologne fît déjà partie de l'Union européenne, les étudiants polonais n'avaient pas les mêmes droits que les étudiants français. Alors cette enveloppe avec la Marianne contenait des réponses aux questions qui me tracassaient : est-ce que je vais pouvoir rester chez vous encore ? Encore un an ... Et si je peux rester est-ce que je pourrai travailler ? Est-ce que j'aurai la couverture sociale ? Toujours plein de questions. Et tous les ans la même bataille avec la grande machine bureaucratique appelée Administration.
Ma première demande de titre de séjour 'étudiant événement qui restera à jamais gravé dans ma mémoire. À l'Ambassade de Pologne, on m'a assuré que c'est très simple et il n'y aura pas de problème avec, qu'il suffit de ma carte d'étudiant, passeport et trois photos. Le jour même, je me suis rendu à la préfecture, et là ... Une marée humaine, plusieurs files d'attente qui mènent je ne sais où... Et moi qui ne parlais pas le français. Après une heure de recherche dans les couloirs de cet immense bâtiment, on m'a informé que les guichets pour les étudiants sont à l'autre bout de Paris... À vrai dire, cette information ne m'a pas trop déçu, j'étais même ravie de pouvoir quitter ce labyrinthe rempli de gens paumés. Je me suis alors rendue à l'adresse qui m'a été indiquée, et là... Des centaines d'étudiants qui attendaient dans un couloir encore plus grand que le précédent, tous tournés vers une porte où une employée de très grande taille montait la garde. Celle-ci gardait la porte comme un videur, laissant entrer certains individus, renvoyant d'autres. Il m'a fallu cinq heures pour arriver jusqu'à cette porte. Serrant mon passeport, les trois photos et la carte d'étudiant dans ma main, espérant que je pourrais traverser cette porte pour pouvoir enfin parler avec quelqu'un de compétant et sympa qui me délivrerait en fin mon titre de séjour. Je me suis arrêté devant la dame chargée de veiller et controler les ellers et venues afin que les  individus indésirables ne passent pas la mystérieuse porte. 'Hello ', c'est tout ce que j'ai eu le temps de dire, on m'a donné plusieurs feuilles de papier sans me demander quoi que ce soit. La marée humaine m'a repoussée hors du bâtiment où je n'avais pour seul compagnon que le silence... J'ai enfin pu regarder la paperasse qu'on m'avait donné, sur l'une des feuille il était écrit 'RDV dans trois semaines'. Ok, mais comment j'allais remplir tous ces formulaires ?! Heureusement, il y avait encore des gens qui aimaient rendre services. Les charitables camarades de l'école m'ont aidé à décoder ce qui était écrit dans les papiers. J'ai dû constater que le passeport, la carte d'étudiant et les photos ne suffisaient pas pour obtenir le titre de séjour. Cela signifiait que mon aventure avec l'administration française n'était qu'au commencement ... J'avais trois semaines pour obtenir toutes les pièces demandées. Pendant ces trois semaines, j'ai compris que l'administration en France n'est pas seulement compliquée, mais aussi... Variable. Tout dépend de la personne sur laquelle on tombe. Soit un document n'est pas bon soit il manque quelque chose. J'ai commencé à me sentir comme le personnage principal du 'Procès' de Kafka. Je ne comprenais plus rien. J'ai décidé qu'il fallait trouver une stratégie. J'allais plusieurs fois par jour dans la même agence administrative et je me présentais à plusieurs guichets pour tomber enfin sur quelqu'un qui dirait que mon dossier est complet. Ça a payé !

Très contente et fière d'avoir réussi à avoir toutes les pièces à temps, je me suis rendu à mon entretien. Très maline, je me suis réveillée de bonne heure pour y aller avant l'ouverture et y être la première. En arrivant sur place une grande surprise : je n'étais pas la seule qui a eu cette idée machiavélique. Des dizaines d'étudiants attendaient devant la porte. J'ai compris que j'allais devoir être très patiente encore une fois. Après plusieurs heures d'attente, je suis arrivée devant la porte, qui comme la dernière fois était bien surveillée par une des employés du centre. Je lui ai montré mes papiers, elle les a feuilleté et a demandé : comment tu veux retirer ton argent en France ? 'J'ai un compte bancaire en Pologne' j'ai répondu. 'Montres la carte' a-t-elle dit. Oh non, elle veut que je lui montre ma carte bancaire ! ' Je ne l'ai pas sur moi, je l'ai laissé à la maison pour qu'on ne me la vole pas dans la foule'- Ai je répondu. 'Alors tu reviens demain avec ta carte' m'a t'elle répondu, ce qui m'a donné envie de pleurer comme un bébé. Le lendemain, avec les papiers et bien évidemment ma carte bancaire, je suis retournée pour déposer mon dossier. Bien sûr, j'ai mis plusieurs heures pour arriver jusqu'à la porte d'entrée où j'ai été 'accueillie' par la même personne qu'hier. J'ai sorti ma carte bancaire pour la montrer à la femme que je commençais à détester. 'Pourquoi tu me montres ça ? 'A-t-elle demandé. 'Hein, mais hier...' Je voulais expliquer, mais elle m'a coupé la parole en me donnant un bout de papier avec un numéro de quatre chiffres et m'a dit d'entrer. Je suis passée à l'étape suivante de cette procédure incompréhensible !! Oui, c'est vrai que ça a été très long, mais le fait que j'ai pu accéder à l'intérieur a fait que j'ai oublié les heures d'attente. La salle où je me suis retrouvé était encore en travaux, on y sentait la peinture, des câbles pendaient du plafond, au sol, il n'y avait que du béton. La salle était remplie, des gens étaient assis par terre depuis pas mal de temps, chanceux ceux qui étaient assis dos au mur ! L'ambiance ici était beaucoup plus détendue, personne ne se bousculait ni se poussait. Au fond de la salle y avait un grand bureau couvert d'une nappe verte, et à ce bureau, il y avait une commission composée de dix personnes. Au-dessus de leurs têtes y avait un tableau d'affichage qui appelait les étudiants par leurs numéros. J'ai regardé le mien. Presque deux cents personnes avant moi... 'Je ferais mieux de m'asseoir' me suis je dis. J'ai trouvé un bout de sol, mais tout de suite, j'ai regretté de ne pas avoir pris un bouquin avec moi, le temps passait très lentement, il s'est quasi arrêté. Très ennuyée, j'observais des gens qui m'entouraient et j'attendais, j'attendais, j'attendais... De temps en temps, le silence était coupé par une voix énervée d'un ou de l'autre membre de la commission. Certainement parce qu'ils avaient du mal à communiquer avec les étudiants étrangers qui venaient d'arriver en France et qui ne parlaient pas encore le français, seulement anglais, mais qui peut être posait problème aux membres de la commission...
Quelques heures plus tard,  c'était à mon tour  me retrouver face à face avec la commission. Dans ma tête, une seule pensée tournait en boucle : je veux mon titre de séjour !! Je me suis approchée, effrayée que je ne comprenne pas si quelqu'un me demande quoi que ce soit. Installée sur la chaise, j'ai sorti ma pochette avec les papiers, je l'ai donnée à la commission, et... J'ai reçu des nouveaux formulaires à remplir sur place. J'ai vite regardé pour confirmer, évidemment tout était écrit en français. Avec des larmes aux yeux, j'ai dit 'Sorry, I don't understand...'. Un monsieur au visage fatigué a fait preuve d'humanisme et a baragouiné 'Ok, I'll try to help you...' .. Finalement, il a rempli les feuilles à ma place, après il a disparu derrière une porte. Au bout de quelques minutes, il est revenu avec un bout de papier de couleur bleu avec ma photo collée dessus, en me le donnant, il m' a dit d'attendre la convocation afin de venir chercher mon titre de séjour. Courrier avec la Marianne !!!!!!!!

(la traduction de polonais par Justyna Czapnik) 






‘Marianne’

Dziś rano w skrzynce na listy leżała koperta z ‘Marianną’ w rogu…bez szczególnych emocji wymamrotałam z lekką ironią: ‘ach, no, ‘Francja’ znów do mnie pisze…’ Po otwarciu okazało się, że to mandat za parkowanie..
Dziś zazwyczaj Marianna na kopercie nie przynosi żadnych emocjonujących mnie wieści, często to jakiś mandat, podatek, no krótko mówiąc jakiś rachunek do uregulowania. Ale kiedyś było inaczej.

Pamiętam jeszcze kilka lat temu czekałam na ‘Marianne’. Trzy razy dziennie sprawdzałam skrzynkę na listy, a jak już ten list znalazł się w moich rekach, to radość pomieszana ze strachem, wywoływała lekki ból żołądka….bo teraz trzeba było ten list otworzyć. Jeszcze kilka lat temu co chwila ważyły się moje losy we Francji. Mimo, że Polska była prawie członkiem Unii Europejskiej, to we Francji studenci z Polski jeszcze przez lata byli traktowani bez europejskich przywilejów. Wiec list z Marianna to była odpowiedz na moja skromna prośbę: “Czy mogę jeszcze u was trochę zostać?”…”Jeszcze na rok?”… “A jeśli już mogę zostać, to czy mogę pracować?”, “A w związku z tym, że pracuje to czy już mi przysługuje ubezpieczenie…bo przecież jest obowiązkowe…” i tak w kolko Macieju. Co roku od nowa, tą samą procedurą i ogromną, lekko kulejącą administracyjną machiną francuską do okiełznania.

Nigdy nie zapomnę gdy składałam pierwszy wniosek o Studencką Kartę Pobytu. W ambasadzie polskiej upewnili mnie, że to żaden problem i żadna wielka filozofia, wystarczy karta studencka, paszport i trzy zdjęcia legitymacyjne. Jeszcze tego samego dnia wybrałam się do prefektury…oczywiście zastałam tam niemiłosierne tłumy ludzi, kilkanaście kolejek, nie wiadomo dokąd prowadzących…no i oczywiście nikt nie mówił po angielsku, a ja wtedy nie rozumiałam słowa po francusku… Po jakieś godzinie chodzenia po pietrach, korytarzach i stania w nieodpowiednich kolejkach wreszcie udało mi się uzyskać informacje, że to nie tu powinnam być i że studenci maja swój oddział gdzieś na drugim końcu Paryża. Szczerze powiem, ulżyło mi, bo tam od tego bałaganu już zaczęła mnie bolec głowa… Jednak gdy dotarlam pod wskazany adres, to okazało się, że ‘studenckie centrum’ to jeszcze większy ‘bazar’. Setki studentów zgromadzonych w szerokim korytarzu, ale kolejki nie było…tylko calą masą napierali na drzwi prowadzące…’gdzies’… które blokowała postawna Pani urzędniczka i z nie do końca jasnych dla mnie powodów niektórych przepuszczała dalej, a innych nie… Po około pięciu godzinach dotarłam przed oblicze owej Pani, ściskając w ręce paszport, kartę studencka i trzy wymięte z emocji zdjęcia, z nadzieja, że przejdę dalej; możne do jakiejś ‘poczekalni’ z krzesełkami, porozmawiam z jakimś miłym urzędnikiem, on wystawi mi kartę pobytu i już! Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej niż ‘Hello..’ gdy pani urzędniczka wetknęła mi w ręce jakiś plik papierów i zostałam odepchnięta na bok. Poczułam, jak tłum mnie wypycha coraz dalej i dalej, aż znalazłam się na dworze, w błogiej ciszy… Spojrzałam na plik papierów, które zostały mi wręczone, na pierwszej kartce było napisane: ‘RDV dans 3 semaines’ (‘spotkanie za trzy tygodnie’) Wszytko jasne, pomyślałam sobie, tylko kto mi pomoże wypełnić te stosy papierów… Na szczęście w szkole znalazłam uczynne dusze, które pomogły mi rozszyfrować owe dokumenty i okazało się, że paszport z legitymacja i zdjęciami to zdecydowanie za mało by dostać upragniona kartę. Wiec zaczęłam pielgrzymkę po różnorakich urzędach, by zebrać przeróżne zaświadczenia, świstki, kopie zaświadczeń, pieczątki, podpisy… Teoretycznie administracja we Francji jest bardzo logiczna i każda procedura jest opisana trochę jak ‘po nitce do klebka’….problem z tym, że dość szybko okazuje się , że nikt za bardzo nie wie gdzie jest schowany ten początek nitki, który do tego kłębka prowadzi, wiec człowiek biega z urzędu do urzędu i nic nie możne załatwić, bo zawsze brakuje jakiegoś dokumentu, którego nie możne dostać, bo właśnie tego innego dokumentu brak….poczułam na własnej skórze dramaturgie życia Józefa K, bohatera Kafki…koszmar..
Trzy tygodnie prawie minęły, moje spotkanie z wyśnionym ‘miłym’ urzędnikiem, który zakończy moje katusze wręczając mi kartę pobytu zbliżało się wielkimi krokami, a ja nadal nie miałam wszystkich wymaganych zaświadczeń. Po krótkich analizach stwierdziłam, że administracja tu jest trochę jak z rosyjska ruletka - zależy na kogo się trafi. Wiec przyjęłam nowa taktykę i wracałam kilka razy do tego samego okienka, gdy tylko ‘Pani’ się zmieniała. Takim właśnie sposobem w końcu uzyskałam wszystkie niezbędne dokumenty na czas.

Cala szczęśliwa stawiłam się w oznaczonym dniu na spotkanie w ‘centrum dla studentow’. Tym razem bardzo wcześnie rano, godzinę przed oficjalnym otwarciem, żeby uniknąć tłumów. Gdy dotarłam na miejsce okazało się , że nie tylko ja miałam taki zacny pomysł lecz, przed zamkniętymi jeszcze drzwiami koczował tłum studentów… Już wiedziałam, że znów mnie czeka piec godzin stania w ścisku w owym korytarzu z wbitym wzrokiem w postawna panią urzędniczkę pilnującą upragnionego przejścia niczym strażnik edenu. I tak właśnie było. Po godzinach czekania, w końcu wręczyłam jej wypełnione skrupulatnie dokumenty. Przejrzała w pospiechu, spojrzała na mnie i zapytała złamanym angielskim: ‘A jak będziesz wybierać pieniądze we Francji bez konta w banku’ ja na to: ‘Mam konto w Polsce’ ona: ‘Tak? To pokaż proszę kartę bankową jako dowod’ ..zatkało mnie…. karty nie miałam przy sobie, zostawiłam w domu, by mi tu w tłumie nikt nie ukradł… Kazała mi wrócić na drugi dzień, z kartą. Myślałam, że się popłaczę. No trudno, pomyślałam, jutro przyjdę i do tego jeszcze wcześniej rano…tym razem się uda. Na drugi dzień bardzo wcześnie byłam już na miejscu, zmotywowana, że tym razem mam już wszystko! Po kolejnych godzinach czekania, wręczyłam znienawidzonej Pani urzędniczce moje dokumenty, po czym wyjęłam kartę by z duma pokazać owy dowód na to, że moje konto w Polsce naprawdę istnieje. Pani urzędniczka zniecierpliwiona i rozdrażniona: ‘Co to? Po co mi to pokazujesz?’ …Nie miała ochoty słuchać mojego wytłumaczenia, ‘że przecież wczoraj…’ tylko wręczyła mi kwitek z numerkiem czterocyfrowym i kazała mi przejść dalej.. Wreszcie! Fakt, ze zapomniała zupełnie o tym, że dzień wcześniej prosiła mnie o coś, czego tak naprawdę, jak się później okazało, nie miała prawa, już nie wydawał się istotny. Wreszcie udało mi się wejść do poczekalni! Rozejrzałam się do okola. Miejsce to było zupełnie inne niż to sobie wyobrażałam. Było to ogromne pomieszczenie, świeżo po remoncie (a raczej w trakcie bo gdzieniegdzie zwisały kable z sufitu, a na podłodze to był jeszcze surowy beton). Osób w niej było nie mniej niż w owym korytarzu, w którym spędziłam wcześniej kilka dobrych godzin. Lecz atmosfera tu była inna. Nikt się nie pchał, większość osób siedziała na betonowej podłodze. Ci co mieli szczecie, siedzieli pod ścianą, mogli się oprzeć. Reszta siedziała zgarbiona, trudno powiedzieć ile już czasu. Po drugiej stronie sali stal długi stół zasłany zielonym obrusem a za nim około dziesięciu urzędników. W ciszy przeglądali wnioski swoich oponentów, siedzących na przeciwko nich na metalowych krzesełkach. Nad ich głowami wisiała tablica wyświetlająca numerki… Ok, numerek…spojrzałam na kwitek, który dostałam przy wejściu..ach, ‘tylko’ około 200 osób przede mną…słabo mi się zrobiło. Postanowiłam, że może lepiej będzie gdzieś usiąść.  Znalazłam skrawek wolnej podłogi, usiadłam na kurtce i zaczęłam żałować, ze nie zabrałam ze sobą jakieś książki, żeby czas się za bardzo nie dłużył. Rozglądałam się dookoła, obserwowałam otaczających mnie znudzonych ludzi i czekałam… Co jakiś czas głuchą cisze zakłócał podniesiony ton zdenerwowanego urzędnika. Ciarki przechodziły po plecach gdy któryś z Panów lub któraś z Pań za zielonym obrusem ze zdenerwowaniem wykrzykiwała coś na zazwyczaj nie bardzo rozumiejącego o co chodzi studenta…bo przecież sporo osób przyjechało uczyć się języka do Francji, wiec dobrze jeszcze nim nie władali, a urzędnicy nie znali angielskiego….nie znali, albo nie chcieli mówić…trudno powiedzieć…

Po kilku godzinach wreszcie przyszła moja kolej. Podeszłam do stołu…dwie myśli mi się kołatały po zmęczonej głowie: żebym już dostała ta kartę..no i żeby tylko nikt na mnie nie krzyczał, gdy nie będę rozumieć o co im chodzi…no bo przecież nie będę rozumieć, bo nie mowie po francusku.. Usiadłam na krzesełku, wręczyłam moje teczkę z dokumentami, w zamian Pan urzędnik podał mi nowy plik kartek..do wypełnienia, na miejscu… Zrobiło mi się gorąco, spojrzałam błędnym wzrokiem na linijki francuskiego tekstu, ‘nic nie rozumiem’ pomyślałam w panice. Spojrzałam na urzędnika, już wiedziałam, ze znowu się nie uda, ze będę musiała znów tu wrócić. ‘Sorry, I don’t understand’ (‘Przepraszam, ale nic nie rozumiem’) powiedziałam ze łzami w oczach wskazując podane mi kartki… Twarz Pana urzędnika wykrzywiła się w grymasie, który przypominał znudzenie i żałość w jednym, po czym powiedział bardzo okaleczonym angielskim : ‘Ok, I’ll try to help you…’ (‘Dobrze, postaram się pomoc..’) Skończyło się na tym, ze sam za mnie wypełnił te wszystkie kartki. Po czym zniknął gdzieś za drzwiami. Wrócił po kilku minutach, wręczył mi jakiś niebieski dokument z przyklejonym moim zdjęciem legitymacyjnym i powiedział, że mam czekać na list. Dostane wezwanie po odbiór karty. List z ‘Marianną’ !!!!!!




sobota, 14 lutego 2015

Pourquoi Paris… ?

C’est aujourd’hui, en marchant dans la rue, que j’ai senti pour la première fois cette année l’arrivée du printemps...! Le soleil m’éblouissait et l’air me semblait avoir une odeur sucrée… Mes sacs de courses me paraissaient plus légers grâce à la pensée que l’hiver touchait à sa fin. Je me souviens de la toute première fois où je suis sortie de mon premier „appartement” parisien (ou plutôt de cette minuscule pièce) dans la rue pour faire quelques courses. Bien que nous étions alors en octobre, c’était également une journée ensoleillée. Je sentais alors que le monde s’offrait à moi et que j’entamais un nouveau chapitre de ma vie… La rue me paraissait si étendue, inconnue et semblait demander à ce qu’on l’emprunte. Droit devant, loin… toujours plus loin, le cœur léger bien qu’empli d’émotions… avec cette sensation de se diriger vers la nouveauté et l’inconnu…

Je ne prévoyais pas de rester longtemps à Paris. Je rêvais à l’époque de partir étudier aux États-Unis, là où est né le jazz, là où le saxophone, mon si cher instrument, a gagné ses lettres de noblesse. Il s’est néanmoins avéré que mes déambulations dans les rues de Paris avec mon saxo dans le dos ont duré plus longtemps que prévu. Bien qu’ayant reçu, un an après mon arrivée, une bourse pour le Berklee College of Music, j’ai décidé de rester en France. Pourquoi ? Il y a plusieurs raisons à cela, mais disons que la cause en est l’amour car c’est plus beau ainsi.

Mes premiers jours à Paris ont été consacrés à de longues promenades. Je voulais découvrir cette ville qui me surprenait autant qu’elle me captivait chaque jour de plus en plus. Il m’est alors apparu que je visitais un véritable paradis pour les artistes. Chaque arrondissement a ses salles de concerts, dans lesquelles on peut aller voir, chaque soir, des spectacles différents. On trouve des bars, où l’on entend également de la musique, presque à chaque coin de rue. On croise souvent des personnes avec leur instrument de musique, sans parler des nombreuses galeries, expositions et théâtres. Une vraie folie pour une jeune fille venant de la ville de Bydgoszcz. J’étais tout simplement ravie !

J’avais cette impression, que Paris était ma destinée, que tout ce qui m’arriverait ici serait magnifique, rempli de joie et heureux. Un paradis sur terre, plein d’infinies possibilités. Néanmoins j’ai pu vérifier ce dicton selon lequel toute médaille a son revers… Mais je ne vais pas vous en parler maintenant, car aujourd’hui, c’est le printemps !

(la traduction de polonais par Rafal Rogalski) 



Dlaczego Paryz…

Dzis w poludnie, idac ulica, po raz pierwszy w tym roku poczulam zblizajaca sie wiosne…! Slonce razilo niemilosiernie w oczy, powietrze jakby mialo slodszy zapach…siatki z zakupami wydawaly sie dzis lzejsze dzieki mysli, ze wkrotce koniec zimy!  Pamietam gdy pierwszy raz wyszlam z mojego pierwszego Paryskiego ‘mieszkania’ (a raczej wynajetego malutkiego pokoiku) na ulice po zakupy. Tez byl to sloneczny dzien, lecz pazdziernikowy. Ach! Czulam wtedy, ze swiat stoi przede mna otworem, ze wlasnie rozpoczynam nowy rozdzial mojego zycia… Ulica wydawala sie taka szeroka, obca, wrecz sie prosila by nia podazac, przed siebie, dalej... jak najdalej, z lekkim sercem, lecz pelnym emocji..takim dreszczykiem zapowiadajacym cos nowego, nieznanego, cos do okielznania…

W Paryzu planowalam zostac nie za dlugo. Marzyly mi sie wtedy studia w Stanach Zjednoczonych, tam gdzie sie zrodzil jazz, tam gdzie slawe zyskal saksofon, moj ukochany instrument.. Jednak okazalo sie, ze dane mi bylo nosic saksofon na plecach po paryskich ulicach duzo dluzej niz zamierzalam. Mimo, ze po roku dostalam stypendium na studia w Berklee College of Music postanowilam zostac we Francji… Dlaczego? Powodow jest kilka, ale niech bedzie, ze dla milosci, bo tak jest piekne.

Pierwsze dni w Paryzu spedzilam na dlugich spacerach. Chcialam poznac miasto, ktore mnie zaskakiwalo i oczarowywalo z kazdym dniem coraz bardziej. Odkrylam, ze zwiedzam istny raj dla artystow. Kazda dzielnica moze sie pochwalic kilkoma salami koncertowymi, gdzie ktos gra co wieczor. Prawie na kazdym rogu jest bar, gdzie tez rozbrzmiewa muzyka. Co kilka minut miaja sie kogos z instrumentem na plecach… Nie mowiac o licznych galeriach, wystawach i teatrach… Istne szalenstwo dla mlodej dziewczyny z Bydgoszczy. Bylam zachwycona !

Mialam wrazenie, ze Paryz jest moim przeznaczeniem, ze wszystko co mnie tu moze spotkac bedzie piekne, radosne i szczesliwe. Taki raj na ziemi, bo z nieograniczoymi mozliwosciami… Jak sie okazalo, kazda roza ma kolce, taka juz jest natura rzeczy…ale o tym opowiem nastepnym razem, niech dzis bedzie wiosna!