niedziela, 19 kwietnia 2015

“Szum w uszach”

Kiedyś czytałam artykuł o tym, że gdyby człowiek z przed kilku wieków został pozostawiony dzisiaj w centrum dużego miasta to po kilku minutach dostałby ataku serca…od hałasu, zgiełku, wszechobecnych informacji, na które my, współcześni się już uodporniliśmy.

Był poniedziałek kolo południa, jechałam metrem i zastanawiałam się nad tą teoria. Obserwowałam mijających mnie ludzi, ich twarze…większość z słuchawkami w uszach, albo ze smartphone’m w reku. Ja również miałam w uszach słuchawki, ale nie po to by słuchać muzyki. Byłam tak strasznie zmęczona, że zgiełk mnie odurzał i słuchawki miały za zadanie tłumienie wszechobecnego szumu.. Miałam za sobą bardzo ciężki weekend. Malo snu, dużo stresu, adrenaliny i właśnie przeżywałam gwałtowny spadek formy. Metro było prawie puste, większość Paryżan było w pracy, mimo wszystko hałas dla moich zmęczonych uszu był nie do zniesienia… 14ta linia metra..najnowsza, bez kierowcy, pełna automatyka..czysta, nowoczesna, szybka… Konstruktorzy pomyśleli o wszystkim tylko nie o hałasie… Te nowoczesne wagony są strasznie hałaśliwe…czyżby w 21 wieku powinniśmy już na to nie zwracać uwagi..? Trzeba przyznać, że na co dzień do ich warkotu już się wszyscy przyzwyczaili…ale tamtego dnia dla moich uszu był on nie do zniesienia.. I do tego męczył mnie tez niezidentyfikowany wiatr, bo gdy 14tka mknie przez podziemia Paryża to wiatr, z niewiadomych powodów, mknie z równą silą w 14tce, co z moich zmęczonych oczu tego dnia wyciskało łzy… Czułam się jak bezbronne zwierze uwiezione w klatce…”jeszcze 3 stacje” odliczałam czas… To nie był pierwszy raz, gdy miałam wrażenie, że jestem prehistorycznym człowiekiem uwieziony w zgiełku Paryskim. Już nie raz zdarzało się, że chodziłam z korkami w uszach po mieście bo najmniejszy zgrzyt, lub głośne rozmowy wbijały mi się w bębenki niczym tępe gwoździe. “To tylko zmęczenie…które jutro minie, muszę się tylko wyspać i odpocząć trochę.” - tłumaczyłam sobie.
Moje myśli wróciły do weekendowych wspomnień. Sobota, to był szalony dzień… podwójny koncert. Najpierw z moją grupą, na pięknej scenie, przed publicznością, której nie znałam, bo był to taki mini festiwal. Tego wieczora po nas grały dwa zespoły, w zupełnie innym stylu muzycznym. Wiec znalazłam się przed tłumem ludzi, którzy Na co dzień słuchają muzyki soul czy pop, a ja wskoczyłam przed mikrofon by im zaśpiewać jakieś zupełnie im obce piosenki z polską nutą… No, to było wyzwanie, patrzeć na ich zaskoczone twarze gdy zaczęłam śpiewać. Śpiewałam wpatrując się w pierwsze rzędy publiczności i ich miny…W głowie mi się kołatały rożne myśli: “Co, pewnie zastanawiacie się jaki to za język? Pewnie wydaje wam się to dziwne? Nie spodziewaliście się tego? Ach…mam nadzieje, ze uda mi się ich przekonać do mojej kultury…polskiej…tak mało znanej tutaj, w Paryżu…wśród młodych ludzi” Po pierwszej piosence wyjaśniłam im skąd jestem i o czym śpiewam..i dlaczego.. że Polska muzyka jest piękna, uniwersalna… Spojrzałam znów na pierwsze rzędy…nie byłam pewna czy podzielali moja opinie… “No dobrze” pomyślałam sobie “Mam 40 minut by was przekonać…do siebie, do muzyki…do Polski” Spojrzałam na akompaniujących mnie muzyków by dać im znać, że możemy zacząć następną piosenkę… W oczach perkusisty widać było drobne zamieszanie, ale nic w tym dziwnego, grał z nami po raz pierwszy, jako zastępca mojego perkusisty, który tego wieczora był na trasie z innym zespołem. “No tak” pomyślałam “Mam nadzieje, że da rade…mam nadzieje, że i ja dam rade..” dorzuciłam, zwracając wzrok z powrotem w stronę oczekującej publiczności “Dam z siebie wszystko…!”
Koncert udał się tego wieczora świetnie, po kilku piosenkach widziałam uśmiechy na obserwujących mnie twarzach “Udało się! Lubia Polskę” Gdy tylko skończyliśmy grać trzeba było szybko opuścić scenę…i salę, bo grałam zaraz potem inny koncert, w zupełnie innej roli. Tym razem ja akompaniowałam artystom, na saksofonie, w sekcji dętej w funkowej grupie. Więc zbiegając ze sceny po zaśpiewaniu moich ukochanych polskich piosenek, wpadłam do garderoby, przebrałam się w garnitur, który był wymagany jako dress code w owym funkow’ym bandzie i razem z moim muzykiem wskoczyliśmy do taksówki. Pojechaliśmy do drugiej sali, gdzie już od ponad dwóch godzin trwał funk’owy maraton Paryskich grup. W mniej niż pól godziny z polskich melodii wpadłam w gwar pulsującej funkowej muzyki..zamiana ta była bardzo drastyczna. Do tego miałam grac z grupą, z którą nigdy wcześniej nie grałam, praktycznie bez próby, dostałam tylko nuty by zastąpić godnie ich, nieobecnego tego dnia, saksofonistę… Przedstawiłam się grzecznie wszystkim członkom zespołu chwile przez wejściem na estradę…z pełna koncentracją i uśmiechem na twarzy, bo ma być show na scenie!
Też się udało, pełen sukces, pełen profesjonalizm. Schodząc ze sceny marzyłam tylko o tym by zdjąć niewygodna marynarkę i wreszcie spokojnie usiąść. Spojrzałam na zegarek, było już późno w nocy, a ja nazajutrz, w niedziele, miałam sesje zdjęciową w stylu ‘glamour/saksofon/suknie wieczorowe’. Takie zdjęcia potrzebne mi były do mojej pracy….. “Trzeba wracać do domu, trzeba iść, spać, trzeba się wyspać…bo jak ja jutro będę wyglądać…” pomyślałam i rozejrzałam wokół siebie…Garderoba była wypełniona rozbawionymi artystami. Jednego byłam pewna…że nie zasnę…jeśli teraz wrócę do domu, to w głowie będę przerabiać w kółko i w kółko muzykę funkow’a, którą właśnie grałam. Mój basista, który mnie do tego zespołu zrekrutował oświadczył mi, że jest impreza u znajomego…już wiedziałam, że to jest jedyne rozwiązanie by uspokoić rozkołatane we mnie emocje: drink i relaks ze znajomymi… Obiecałam sobie, że postaram się późno nie wrócić. Spojrzałam na zegarek gdy byliśmy już w drodze na południe Paryża, by dołączyć do balującej trupy… “Już jest grubo po trzeciej?!…ach no tak….zmiana czasu…”Właśnie wiosna ukradła mi godzinę snu” pomyślałam sobie z rozżaleniem… Impreza i przyjacielskie rozmowy trochę mnie odciągnęły od stresu koncertowego, ale nie na tyle by potem spokojnie zasnąć. O 6tej rano leżałam w domu w łóżku i patrzyłam w sufit rozmyślając nad wydarzeniami z ostatnich kilku godzin. Mieszały mi się w głowie nuty “You’ve got the funk!!! Yeah…’ i “…Jasiek się kocha w Jasieńce…hey-ya” ! ….Po kilku godzinach męki i bezowocnych prób przekonywania własnej siebie do tego, że MUSZE spać, bo będę miała zmęczony wzrok na zdjęciach, postanowiłam przerwać męczarnie, wstałam z łóżka i pobiegłam do łazienki, by zbadać moje potencjalnie podkrążone oczy… “ Nie, nie jest źle…jak na razie” stwierdziłam z pewna ulga… Zrobiłam sobie mocna kawę i chwyciłam za komórkę by wysłać wiadomość do fotografa: “Sławek zaraz wychodzę z domu, będę chyba na czas…ale nic nie spalam…!!!” chwile później dostałam odpowiedz: “Nic się nie martw, będzie dobrze…zrobię Ci kawę” …”No tak” pomyślałam “Jakąś magiczna kawę mam nadzieje…”
Sesja się udała. Trwała około sześciu godzin i wszyscy, zarówno Sławek, Magda fryzjerka jak i Wiola, która nam pomagała jako asystentka stwierdzili, że braku snu wcale po mnie nie widać… “Cud świata” mówiłam sobie. Do tego nie czułam nawet zmęczenia.
Znam to, jest to mieszanka kawy i adrenaliny…zawsze działa. Za to na drugi dzień…w poniedziałek…siedziałam w metrze, patrzyłam tępo na mijających mnie ludzi i się zastanawiałam, nad tym czy właśnie przeżywam to co by przeżywał ktoś sprzed wieków, gdyby odwiedził nagle nasze dzisiejsze miasto… Nie miałam na nic siły… Do tego jechałam właśnie na spotkanie w sali koncertowej, w której gram regularnie by spróbować wynegocjować lepsze warunki finansowe dla mojego zespołu.. Na sama myśl o jakichkolwiek rozmowach biznesowych robiło mi się jeszcze słabiej…głowa mi pękała od hałasu i zmęczenia…. Po wyjściu z metra zostało mi jeszcze 10 minut marszu na zebranie sił i myśli..
Szum w uszach mijających mnie samochodów był nie do zniesienia..ale trzeba było wziąć się w garść, jeszcze raz przezwyciężyć zmęczenie, stress i niepewność. Myślę, że życie na tym polega, by się nigdy nie poddawać. Tak naprawdę walczymy zawsze z samym sobą, nie z otaczającym nas światem. Czasem wyobrażamy sobie przeciwników, bo tak jest łatwiej, toczyć walkę przeciw komuś, ale z dystansu zazwyczaj okazuje się jasne, że jedyna osoba, nad którą powinniśmy odnieść zwycięstwo jesteśmy my sami, pełni obaw, przesądów, strachu, uprzedzeń, wygodnictwa i lenistwa. Prawdziwa siła leży w naszej determinacji i dążeniu do zrozumienia samego siebie, poznania siebie lepiej, świadomie używania swoich atutów i zaakceptowania słabych stron.
Myślę, ze artysta czuje te walkę ze zdwojona silą. Stojąc na scenie przed publicznością mimo, że jesteśmy otoczeni tłumem ludzi jest to moment bardzo intymny. Jesteśmy sami ze sobą, ze swoimi myślami, wrażliwością i uczuciami, a zwrócone w nas oczy czytają w nas jak w otwartej książce. Czasem są to chwile, w których czujemy niczym mistyczne połączenie z otaczającym nas tłumem, a czasem okrutną zimną samotność. Gdy czujemy się opuszczeni w świetle reflektorów i zaczyna nas ogarniać powątpiewanie, wtedy trzeba jeszcze raz zebrać siły, by dać publiczności to co w nas najpiękniejsze. Mimo, że czasem niełatwo jest przezwyciężyć strach, zmęczenie czy uciszyć w głowie kłębiące się wątpliwości i wierzyć, że znów się uda.

Niestety tamtego dnia niewiele mi się udało wynegocjować w owej sali.. Ale takie jest życie, i każdą porażką czegoś nas uczy i zbliża nas do celu. Najważniejsze by się nigdy nie poddawać, nawet gdy wydaje nam się, że jesteśmy jedyna osoba na świecie, która wierzy, że to co robimy ma jakiś sens, a szum w uszach potęguje uczucie bezsilności. Następnym razem z pewnością się uda!




photo: ARTJANI

photo: ARTJANI
photo: ARTJANI